Entomolog odkrywa antygrawitację

OD ENERGOGEOMETRII DO ANTYGRAWITACJI

Artykuł zamieszczam za zgodą redakcji Nexus oraz Pana Waldemara Gajewskiego, który poniższy tekst przełożył na polski. Opublikowany w numerach Nexus 40, 41, 42, 2005 r.

W świadomości psychotroników, różdżkarzy, bioenergoterapeutów i w ogóle osób interesujących się parapsychologią od lat funkcjonuje pojęcie „promieniowanie kształtu”, którego istnienia z różnych przyczyn – według mnie zupełnie nieuzasadnionych – uparcie nie chce przyjąć do wiadomości oficjalna, tj. akademicka, nauka, jest to o tyle niezrozumiałe, że przecież każdy pierwiastek chemiczny we wszechświecie łączy się z innymi poprzez określone wiązania, które tworzą takie a nie inne kąty. Na przykład dwa atomy wodoru połączone z atomem tlenu tworzą swymi wiązaniami kąt około 108 stopni (cząsteczka wody). Ta sama zasada dotyczy wszystkich związków chemicznych. Reasumując: bez określonej struktury przestrzennej żaden związek chemiczny nie miałby swoich indywidualnych właściwości oraz zdolności reagowania w sensie chemicznym, utraciłby też właściwości fizyczne, jakimi charakteryzują się na przykład kryształy, gdzie prawo kątów stałych jest zasadniczą regułą. Jeżeli teraz przypomnę, że kryształy stanowią grubo ponad 90 procent masy wszechświata, to dla Czytelnika staną się zbyteczne długie wywody o znaczeniu geometrii w przepływie energii, ponieważ jest to sprawa oczywista.

Tymczasem luminarze oficjalnej nauki, często nie potrafiąc przełamać stereotypów myślowych, wolę zaprzeczać nowym odkryciom, zwłaszcza w biologii i fizyce, zarzucając niektórym odkrywcom i wynalazcom „mistycyzm” i „pseudonaukowe eksperymenty”. Takim opiniom towarzyszy niekiedy brak dokładnej weryfikacji wyników badań. Mało jest badaczy o interdyscyplinarnym zacięciu i prawdziwym zamiłowaniu do nauki. Takim badaczem-samoukiem był mój zmarły przyjaciel, dziennikarz radiowy i publicysta, badacz piramid, z zamiłowania matematyk, redaktor Jan Grzędzielski, którego hobby było badanie związku między „złotą proporcją” a energią kształtu. Dzięki niemu zacząłem rozumieć, czym może być geometria i harmonijne proporcje, jaką wielką rolę odgrywa tak zwany ciąg Fibonacciego w dziełach sztuki ludzkiej i biologii, a także w astronomii. Jeździliśmy kilka razy na konferencje poświęcone tematyce „złotego podziału” do Kijowa i Winnicy na Ukrainie, gdzie tłumaczyłem na język rosyjski jego referaty. Były jednymi z najciekawszych. Zmarły w roku 1997 redaktor Jan Grzędzielski zebrał w ciągu blisko trzydziestu lat najwięcej bodaj przykładów „złotej proporcji” w przyrodzie i jako pierwszy w Polsce wykazał, że kształty geometryczne i tworzące je określone optymalne proporcje dają w wyniku nie tylko to, co nazywa się „wrażeniem estetycznym” i co jest nieodzownym atrybutem człowieka kulturalnego, ale też nie mniej ważny „optymalny efekt energetyczny” o czysto fizycznych skutkach.

Energetyczno-geometryczny kod przyrody – niepozorna broszurka wydana w roku 1986 przez Jana Grzędzielskiego, mojego pierwszego pozaszkolnego nauczyciela i mentora w wieku dorosłym, otworzyła mi oczy na jedność zjawisk przyrody i konieczność interdyscyplinarnego ich badania, konieczność odrzucenia wyidealizowanych wzorców w nauce i zastąpienia ich żywymi wzorami zaczerpniętymi z żywej Przyrody.

Moim drugim nauczycielem Przyrody, którego poznałem podczas podróży do Rosji w roku 1990, a konkretnie do Nowosybirska, by01-wgł entomolog i artysta malarz, niestrudzony badacz i pisarz Wiktor Stiepanowicz Grebiennikow (1927-2001). On to otworzył przede mnę zadziwiający świat owadów poprzez piękno swojej Sztuki, po prostu nauczył mnie patrzeć na Przyrodę. Człowiek ten, w latach powojennych represjonowany przez stalinowski reżim, w zdumiewający sposób łączył swoje zamiłowanie do świata owadów z malarstwem oraz zacięciem naukowym i wynalazczym. Ten na wskroś renesansowy umysł łączył w sobie zainteresowanie wszystkimi naukami przyrodniczymi – fizyką, astronomią, biologią – z głębokim humanizmem, przenikliwością i wiedzą. Był nauczycielem młodzieży z ponad 60-letnią praktyką, cenionym pedagogiem i – użyję tego nieco niemodnego, lecz trafnego określenia – zacnym, dobrym człowiekiem. W pamięci przyjaciół pozostał jako twórca wielu wyjątkowych, jedynych w swoim rodzaju, rezerwatów owadów i kompleksów przyrodniczych, takich jak na przykład reliktowy step (stepy zostały za czasów ZSRR zaorane, a entomofauna w dużej części wyginęła), a także założyciel Muzeum Agroekologii i Ochrony Przyrody w Krasnoobsku pod Nowosybirskiem. To muzeum nie tylko prezentuje tysiące spreparowanych owadów w gablotach, ale też ich barwne wizerunki, które autor malował w różnych ujęciach, malując częstokroć przez lupę… Pracując razem ze swoim synem Sergiejem – również artystą malarzem – Grebiennikow stworzył trójwymiarowy pomnik przyrody – przepiękną Panoramę Stepu Reliktowego, tak zwaną Sferoramę, którą można obejrzeć w Muzeum.

Dla Czytelników Nexusa niewątpliwie najciekawszą rzeczą będzie jednak chyba część psychotroniczna Muzeum W. Grebiennikowa, jego przyrządy do badania promieniowań natury biologicznej, a ściślej bioenergogeometrycznych, a także same struktury geometryczne wywołujące wyraźne energetyczne efekty. Co to za przyrządy i jakie to struktury? – zapyta pewnie Czytelnik, który dobrze wie o działaniu „energii piramid” i ich modeli.

Pierwszy przyrząd to wskaźnik obecności promieniować żywych organizmów: kolba z podwieszoną u góry pajęczą nicią i zawieszonym na niej ukośnie drewienkiem lub kawałkiem węgla do rysowania. Na dnie naczynia jest nieco wody w celu eliminacji elektrostatyki występującej w suchym powietrzu. Podszedłem do „kolby” na odległość 2-3 metrów i „wskazówka” z węgla zwróciła się w moją stronę, obracając się o jakieś 40 stopni. To samo zaobserwowały inne osoby. Drugim przyrządem psychotronicznym jest neutralizator bólu głowy umieszczony na stojaku nad krzesłem złożony z kilku ramek pszczelich plastrów. Nic nie jest w stanie przekazać niezwykłych odczuć człowieka trzymającego głowę pod neutralizatorem…

W muzeum można obejrzeć także „wykrywacze sztormu” – dwa słoje ze specjalnym roztworem, który zmienia stan skupienia pod wpływem zmiany pogody. Ciekawość zwiedzających budzą też gniazda pszczół ziemnych – grudki gliny z otworkami komórek lęgowych… Grebiennikow polecił mi przystawić rękę do porowatej grudki: odczułem coś w rodzaju kłucia, ciepła, a następnie chłodnego powiewu. Nieco dalej stał bęben obwiedziony metalowymi obręczami z tysiącem pionowych rurek z papieru gazetowego – każda miała średnicę ołówka… Dłoń nad tym, jak się okazało, sztucznym gniazdem dla pszczół miesierek, budujących gniazda z naciętych liści lucerny, odbierała podobne, niezwykłe wrażenia. A jakie, o tym Czytelnik dowie się z zamieszczonego w dalszej części piątego rozdziału książki Grebiennikowa Mój świat. Najbardziej istotna jest informacja, że na charakter odkrytej formy promieniowania nie miał wpływu materiał komórek plastrów (rurek), lecz rozmieszczenie, kształt i ilość dziurek (porów, rurek), a więc geometria w czystej postaci. Tego typu struktury potrafią bardzo źle wpływać na stan zdrowia człowieka i wcale nie muszą to być gniazda owadów (na przykład stare, puste gniazda os) – mogą to być sztuczne twory ludzkie, którymi człowiek się otacza, nieświadomy płynących z nich zagrożeń. Struktury-emitery EPS powodują na przykład lokalną zmianę czasu oraz hamują w pewnych warunkach kiełkowanie nasion roślin…

Promieniowanie odkryte w strukturach geometrycznych plastrów pszczół ziemnych, nazwane Efektem Porowatych Struktur (a dokładniej struktur rurkowato-komórkowo-porowatych). w skrócie EPS, zostało stwierdzone także u pszczoły miodnej, trzmieli, w końcu zaś autor udowodnił, że jego emiterami są także chitynowe części organizmów owadów…

Odkrycie EPS już obecnie można uznać za epokowy przełom w naukach przyrodniczych, ponieważ stało się ono punktem wyjścia do przypadkowego odkrycia bioantygrawitacji u owadów, a następnie do zastosowania tego zjawiska w skonstruowanym przez Grebiennikowa jeszcze przed rokiem 1990 grawitoplanie. Próby wynalazku odbywały się w głębokiej tajemnicy. Autor ujawnia wiele szczegółów w książce Mój świat, jednak dla większości Czytelników jest ona niedostępna, gdyż wydano ją w Nowosybirsku w roku 1997 w nakładzie zaledwie 3000 egzemplarzy i… cały nakład jakby zniknął spod lady. Dzięki życzliwości syna Grebiennikowa otrzymałem jeden egzemplarz autorski, na podstawie którego dokonałem przekładu piątego rozdziału zatytułowanego „Lot” zamieszczonego poniżej. Prócz zadziwiających parametrów technicznych, prędkości 25-40 km/min., grawitoplan Grebiennikowa miał dziwną własność – pojawiał się w zdeformowanej formie bądź znikał z pola widzenia, podobnie jak UFO… O tym, w jakich celach był używany przez samego Wynalazcę, Czytelnicy dowiedzą się z lektury przełożonego przeze mnie wspomnianego rozdziału Mojego świata.

Tym, którzy interesują się energią orgonową i akumulatorami orgonowymi Wilhelma Reicha, zwracam uwagę na szereg analogii między orgonem Reicha a EPS Grebiennikowa. Ponadto nie mogę pominąć naszego słynnego, zapomnianego już rodaka, wynalazcy ze Lwowa, inż. Franciszka de Welehrad Rychnowskiego, który odkrył „Eteroid” – promieniowanie będące najprawdopodobniej odpowiednikiem orgonu Reicha, lecz uzyskiwanym w odmienny sposób. Wskazują na to rezultaty badań podane przez trzech wymienionych autorów. Zainteresowanych książką W. Grebiennikowa Mój świat, która jest twórczą biografią i zarazem testamentem autora, pragnę poinformować, że jest ona aktualnie tłumaczona i będzie wydana w Polsce. Jest w niej wiele informacji godnych przemyślenia i rozszyfrowania, a także przesłanie adresowane do wszystkich ludzi. Mam nadzieję, że okaże się ono dla Czytelników nie mniej ważne niż sam wynalazek, traktowany przez wielu ludzi jako wytwór fantazji autora… Wszystkich, którzy pragną podzielić się ze mną swymi uwagami na temat dzieła W. Grebiennikowa, proszę o listy kierowane na adres poczty elektronicznej: Oblok_Magellana@op.pl

Waldemar Gajewski

Neutralizator bólu głowy Grebiennikowa PL (vimeo)

———————

Piąty rozdział książki – Mój świat

02-wgCichy stepowy wieczór. Miedziano-czerwone słońe już dotykało dalekiego mglistego horyzontu. Do domu wróciłem dość późno – zatrzymały mnie sprawy związane z owadami, przygotowywałem się do snu, zwłaszcza że, w manierce została woda przeciw komarom «Deta», która jest tu bardzo potrzebna: na stromym zboczu słonego jeziora są ogromne masy tych dokuczliwych kąsaczy.

Rzecz dzieje się na stepie w Kamyszłowskiej Dolinie – pozostałości dawnego potężnego dopływu Irtysza, który na skutek zaorania stepów przeobraził się w głębokie i szerokie koryto z łańcuszkiem takich właśnie słonych jezior. Jest bezwietrznie – nic drgnie nawet źdźbło trawy. Na wieczornym niebie nad jeziorem przemykają stadka dzikich kaczek, słychać też poświstywanie czajek. Wysoki perłowy nieboskłon pochylił się nad cichnącym bezmiarem stepu. Jakże tu błogo, na wolnej przestrzeni!

Układam się nad samą skarpą na trawiastej polance, rozścielam płaszcz i kładę pod głowę plecak. Przed położeniem się zbieram kilka suchych krowich placków, układam je w stosik, podpalam i oto romantyczny, niezapomniany zapach niebieskawego dymu powoli ściele się po zasypiającym stepie. Kładę się na swoim niewyszukanym łożu i z lubością rozprostowuję zmęczone w ciągu dnia nogi, czując przedsmak jeszcze jednej – co nieczęsto mi się zdarza – wspaniałej stepowej nocy.

Błękitny dym unosi mnie do Krainy Baśni i szybko zapadam w sen: staję się mały, maleńki jak mrówka, a zaraz potem ogromny jak całe niebo – teraz już powinienem zasnąć. Dlaczego jednak dzisiaj te pozorne .,przedsenne zmiany” wielkości mojego ciała są jakieś niezwykłe, nadzwyczaj silne. I oto dochodzi do nich coś nowego: wrażenie spadania, jak gdyby ktoś błyskawicznie usunął spode mnie ów wysoki brzeg i jakbym spadał w jakąś nieznaną, straszną otchłań!

Nagle zamigotały jakieś rozbłyski, otwieram oczy, lecz błyski nie znikają – pląsają po srebrzystoperłowym wieczornym niebie, po jeziorze, po trawie. Pojawił się ostry metaliczny posmak w ustach, zupełnie jakbym przyłożył do języka styki silnej bateryjki. W uszach zaszumiało. Wyraźnie słyszę podwójne uderzenia własnego serca. I jak tu zasnąć! Siadam i próbuję odegnać te nieprzyjemne odczucia, lecz nic z tego nie wychodzi, tylko rozbłyski w oczach. Szerokie i rozmyte pasma przekształciły się w wąskie, wyraziste, ni to iskry, ni to łańcuszki, które przeszkadzają patrzeć dookoła. I wówczas przypomniałem sobie, że bardzo podobne wrażenia odczuwałem kilka lat temu w Zagajniku, a dokładniej w Zaklętym Lesie! Musiałem wstać i pochodzić po brzegu.

Czy wszędzie jest coś takiego?

O, tutaj, metr od urwiska wyraźnie daje się odczuć to „coś”, oddalam się na dziesięć metrów w głąb stepu i to „coś” najwyraźniej znika. Obleciał mnie strach. Oto ja sam na stepowym odludziu, nad „Zaklętym Jeziorem”… Zebrać manatki i byle dalej stąd… Jednak ciekawość bierze tym razem górę. Cóż to znowu, u licha? Może to podziałał tak na mnie zapach jeziora, wodorostów? Schodzę w dół, do stóp urwiska, i siadam nad wodą na wielkiej bryle gliny. Gęsty, słodkawy zapach sapropelu (przegniłych resztek wodorostów) spowija mnie niczym borowinowe błoto w zakładzie przyrodoleczniczym. Siedzę pięć, dziesięć minut, ale nic nieprzyjemnego nie odczuwam, zatem pasowałoby gdzieś tutaj ułożyć się do snu, lecz tu, na dole, jest za duża wilgoć.

Wdrapuję się na szczyt urwiska i znów ta sama historia! Zawroty głowy, „galwaniczny” kwas w ustach i jak gdyby zmieniała się moja waga – raz jestem niesłychanie lekki, to znów na odwrót – niesłychanie ciężki. W oczach znowu zamigotały kolorowe iskry… Nie mogłem tego pojąć. Jeśli to rzeczywiście było „miejsce zguby”, jakaś feralna anomalia, to wtedy tu, na górze, nie rosłaby ta bujna trawa i nie gnieździłyby się te ogromne pszczoły, których norkami było upstrzone strome gliniaste urwisko. Przecież szykowałem się do noclegu akurat nad ich podziemnym „pszczołogrodem”, którego wnętrze kryje mnóstwo przejść, komór, larw, poczwarek, żywych i zdrowych. A jednak tamtym razem niczego nie pojąłem. Niewyspany, z ociężałą głową, wczesnym letnim rankiem powędrowałem, jeszcze nim wzeszło słońce, w stronę traktu, by przygodnym samochodem dojechać do Isilkulu.

Tamtego lata nad Zaklętym Jeziorem byłem jeszcze cztery razy o różnych porach dnia i w różną pogodę. Pod koniec 03-wglata moje pszczoły wylatywały stąd w niewiarygodnych ilościach, dostarczając skądś do norek jasnożółty pyłek kwiatowy – jednym słowem miały się znakomicie, czego nie można było powiedzieć o mnie w odległości jednego metra od urwiska, gdzie dawał o sobie znać wyraźny „zespół” jak najgorszych odczuć, których nie miałem z kolei w odległości pięciu metrów…

I znowu niedowierzanie – a dlaczego to właśnie w tym miejscu mają się dobrze rośliny i te gnieżdżące się tutaj w wielkiej mnogości pszczoły? Do tego stopnia, że urwisko jest tak upstrzone ich norkami, że wygląda – nie przymierzając – jak szwajcarski ser, a miejscami prawie jak gąbka.

03a-wgRozwiązanie tej zagadki przyszło wiele lat później, kiedy „pszczołogród” w Kamyszłowskiej Dolinie uległ zagładzie. Orne pola podeszły pod samą skarpę, która z tego powodu oberwała się. Teraz nie ma tam żadnej norki ani źdźbła trawy, jest za toogromne, paskudne zwałowisko. Pozostała mi jedynie garstka starych glinianych ułomków – szczątków tych gniazd – z licznymi komórkami-dzbanuszkami. Komórki były rozmieszczone jedna obok drugiej i przypominały malusieńkie naparstki, a właściwie dzbanuszki o łagodnie zwężających się szyjkach. Wiedziałem już, że te pszczoły należą do gatunku smuklików (Halicta quadricincta) – „haliktów cztcropasmówek” od liczby jasnych prążków na 04wgwydłużonych brzuszkach. Na moim roboczym stole zastawionym przyrządami, gniazdami mrówek, polnych koników, kolbami z odczynnikami i innymi szpargałami znajdowała się szeroka misa wypełniona tymi pokrytymi dziurkami kawałkami gliny. Akurat potrzebowałem wziąć coś i wyciągnąłem rękę. I oto stał się cud: nad szczątkami porowatych gniazd niespodziewanie poczułem ciepło… Dotknąłem porowatych bryłek i okazało się, że są zimne, tymczasem nad nimi miało się wyraźne wrażenie ciepła. W dodatku w palcach pojawiły się jakieś nie znane mi wcześniej skurcze, szarpnięcia i „tiki”. Kiedy przesunąłem miskę z gniazdami na skraj stołu i pochyliłem nad nią twarz, odczułem to samo co nad Jeziorem – głowa zrobiła się jakby lekka i ogromna, przeogromna, ciało jakby runęło w dół, w oczach rozbłysły eksplozje iskier, a w ustach poczułem posmak bateryjki, lekkie mdłości…

05a-wgPołożyłem na wierzchu kawałek kartonu, ale odczucia nadal były takie same. Przykryłem gniazda pokrywką od garnka, ale efekt był taki, jakby jej wcale nie było – to „coś” na wskroś przenikało przeszkodę. Należało niezwłocznie zbadać ten fenomen. Co jednak mogłem zrobić w domu bez jakichkolwiek fizycznych przyrządów? W badaniach gniazd pomagali mi pracownicy wielu instytutów naszego akademickiego miasteczka WASCHNIŁ1. Jednak przyrządy w najmniejszym stopniu nie reagowały na nie – ani superdokładne termometry, ani detektory ultradźwięków, ani elektrometry, ani magnetometry. Przeprowadzono ścisłą analizę składu chemicznego gliny, ale nic szczególnego nie znaleziono. Radiometr także milczał…

Za to ręce, zwykłe ludzkie ręce – i to nie tylko moje! – wyraźnie odczuwały nad gniazdami to ciepło, to jakby06a-wg chłodny wiaterek, to z kolei mrowienie, to tiki, to znów gęstszy ośrodek, coś na podobieństwo kisielu. U jednych ręka.. ciążyła”, a u innych coś jak gdyby podrzucało ją do góry, niektórym drętwiały palce, mięśnie przedramienia doznawały skurczu, kręciło się w głowie, obficie wydzielała się ślina. W podobny sposób zachowywała się wiązka papierowych rurek, od góry do dołu zasiedlonych przez miesierki Megachile – pszczoły nacinające liście. W każdym z tuneli znajdował się nieprzerwany łańcuszek wielowarstwowych kubeczków wykonanych ze skrawków liści, zamkniętych wklęsłymi, okrągłymi wieczkami – także z liści. Wewnątrz kubeczków znajdowały się jedwabne owalne kokony z larwami i poczwarkami. Ludziom, którzy nic nie wiedzieli o moim odkryciu, proponowałem, żeby potrzymali dłoń lub twarz nad gniazdem pszczół Megachile, po czym wszystko skrzętnie notowałem. Rezultaty tych niezwykłych eksperymentów można znaleźć w moim artykule „O fizyczno-biologicznych właściwościach gniazd pszczół zapylających” opublikowanym w trzecim numerze pisma Sibirskij wiestnik sielskochoziajstwiennoj nauki z roku 1984. Właśnie tam sformułowana została treść odkrycia – zwięzłe wyjaśnienie tego zadziwiającego zjawiska z punktu widzenia fizyki. Wychodząc od pszczelich gniazd, sporządziłem kilkadziesiąt sztucznych ..plastrów” z plastyku, papieru, metalu, drewna i okazało się, że przyczyną wszystkich tych niezwykłych odczuć nie jest żadne „biopole”, lecz rozmiary, kształt, ilość i wzajemne rozmieszczenie porowato-rurkowatych struktur zbudowanych z dowolnych ciał stałych. I tak jak poprzednim razem organizm czuł to, a przyrządy „milczały”.

07a-wgOdkrytemu zjawisku nadałem nazwę efektu porowatych struktur (EPS). Uparcie kontynuowałem i różnicowałem doświadczenia, a Przyroda nadal odkrywała przede mną, jedną po drugiej, swoje najskrytsze tajemnice… Okazało się, że w strefie działania EPS daje się zauważyć znaczne zahamowanie rozwoju saprofitycznych(2) bakterii glebowych, drożdży i innych gatunków grzybów, kiełkowania nasion pszenicy, ponadto zmienia się zachowanie mikroskopijnych ruchomych glonów chlamidomonad, pojawia się świecenie larw pszczół Megachile, poza tym dorosłe pszczoły zachowują się w tym polu o wiele aktywniej, zaś pracę związaną z zapylaniem roślin kończą o dwa tygodnie wcześniej. Okazało się, że działania EPS nie da się niczym ekranować, że podobnie jak grawitacja, działa ono na żywe organizmy poprzez ściany, grube metalowe powłoki i inne przeszkody. Okazało się, że jeśli przemieści się porowaty obiekt na nowe miejsce, to człowiek nie od razu odczuje EPS, lecz po upływie kilku sekund lub minut, natomiast na poprzednim miejscu pozostaje „ślad” lub – jak go żartobliwie nazwałem – „fantom”, który jest odczuwalny dłonią po upływie kilkudziesięciu minut, a nawet miesięcy. Okazało się. że pole EPS nic zmniejsza się wokół plastrów równomiernie, lecz otacza je cały system niewidzialnych i niekiedy bardzo wyraźnie odczuwalnych „powłok”. Okazało się, że zwierzęta (białe myszy) i ludzie, którzy dostali się w strefę działania nawet silnego EPS, po pewnym czasie przyzwyczajają się do niego, adaptując się. Nie może być inaczej, bowiem zewsząd otaczają nas liczne wielkie i małe otwory, kratki, komórki żywych i martwych roślin (także nasze własne), pęcherzyki wszelkiego rodzaju poliuretanów, sztucznych pianobetonów. pokoje, korytarze, sale, dachy, przestrzenie między detalami pulpitów, przyrządów, ma08a-wgszyn, między drzewami, meblami i budynkami.

Okazało się, że „słup” albo „promień” EPS działa silniej na żywe organizmy, gdy jest skierowany w stronę przeciwległą do Słońca, a także w dół. do środka Ziemi. Okazało się, żc w silnym polu EPS czasami zauważalnie „okłamuje” zegar, zarówno mechaniczny, jak i elektroniczny, co oznacza, że Czas też gra tu rolę. Okazało się, że wszystko to jest przejawem Fal Materii znajdującej się w wiecznym ruchu, wiecznie zmieniającej się, wiecznie istniejącej, i że za odkrycie tych fal fizyk Louis de Broglie już w latach dwudziestych (XX wieku – przyp. tłum.) otrzymał nagrodę Nobla. To właśnie te fale wykorzystuje się w mikroskopach elektronowych. Okazało się… Jeszcze bardzo wiele się okazało, ale to zaprowadziłoby nas do fizyki ciała stałego, mechaniki kwantowej, fizyki cząstek elementarnych, czyli daleko od głównych bohaterów naszej opowieści – owadów.10a-wg

09a-wg…Ostatecznie udało mi się mimo wszystko zrobić przyrządy do obiektywnej rejestracji EPS, świetnie reagujące na bliskość owadzich gniazd. Oto one (na rysunku obok): hermetyczne naczynia, w których na pajęczych nitkach podwieszone są ukośnie kawałeczki słomy i opalone gałązki – kawałeczki węgla do rysowania. Na dnie naczyń jest nieco wody, aby wyeliminować wpływ elektrostatyki stanowiącej przeszkodę dla doświadczeń w suchym powietrzu. Na górną część takiego wskaźnika nakierowuje się stare gniazdo os, pszczele plastry, wiązkę kłosów i wskaźnik powoli odchyla się o dziesiątki stopni… To nie żaden cud – energia migocących elektronów obydwu ciał o wielu strukturach porowatych tworzy w przestrzeni układ sumarycznych fal, a jak wiadomo, fala to energia zdolna do wykonania pracy polegającej na wzajemnym odpychaniu się tych przedmiotów nawet przez przeszkody, takie jak na przykład grubościenna stalowa kapsuła. Trudno sobie wyobrazić, że poprzez jej pancerz bez trudu przenikają fale kruchego, lekkiego gniazda os. Wskaźnik wewnątrz tej ciężkiej głuchej kapsuły odchyla się od dawno opuszczonego gniazda os czasem o pół obrotu. To dzieje się naprawdę. Wątpiącym radzę odwiedzić Muzeum Agroekologii pod Nowosybirskiem, gdzie zobaczą to na własne oczy. Właśnie tam, w muzeum, stoi zawsze działający plastrowy neutralizator bólu. Każdy, kto usiądzie na krześle pod futerałem, w którym znajduje się kilka ramek z 11a-wgpustymi, lecz pełnowymiarowymi plastrami pszczoły miodnej (przez pszczelarzy zwanymi ,.węzą”), prawic na pewno poczuje coś po kilku minutach (a co, napiszcie mi o tym, za co będę wdzięczny), zaś osoba, którą boli głowa, po kilku minutach pozbędzie się bólu, w każdym razie na kilka godzin. Moje neutralizatory bólu są z powodzeniem stosowane w różnych zakątkach Rosji – nie trzymałem tego odkrycia w sekrecie. Promieniowanie jest wyraźnie wyczuwalne za pomocą ręki. jeśli przybliża się dłoń od dołu do futerału z plastrami, który może być wykonany z kartonu, sklejki, a jeszcze lepiej z blachy o zalutowanych szczelnie krawędziach. Ot, jeszcze jeden owadzi podarunek… Na początku rozumowałem tak: z pszczołą miodną ludzie mają do czynienia od tysięcy lat i nikt nie skarżył się na coś nieprzyjemnego, oczywiście oprócz przypadków użądlenia przez te owady. Potrzymałem ramkę z węzą nad głową i okazało się, że to działa! Zatrzymałem się na komplecie sześciu ramek. Ot, i cała historia tego w końcu niezbyt wymyślnego wynalazku.

Zupełnie inaczej działa stare gniazdo os. chociaż wymiary i kształt jego komórek są bardzo zbliżone do pszczelich. Lecz tu tkwi także istotna różnica – materiał komórek, w odróżnieniu od plastrów z wosku. jest hardziej pulchny i mikroporowaty – to papier (A propos, papier po raz pierwszy został wynaleziony nie przez ludzi, ale przez osy; zeskrobują one stare drewniane włókno i mieszają je z lepką śliną), ścianki komórek są o wiele cieńsze od pszczelich, rozmieszczenie i wymiar plastrów także są inne, a i zewnętrzna powłoka, zbudowana również z papieru, składa się z kilku warstw z zachowaniem między nimi odstępów. Napływały do mnie informacje o bardzo niekorzystnym oddziaływaniu kilku gniazd os zbudowanych na strychu. W ogóle większość urządzeń i obiektów zbudowanych z wielu komórek, odznaczających się silnie działającym EPS, w pierwszych minutach lub godzinach działa na ludzi bardzo niekorzystnie – plastry pszczoły miodnej stanowią jeden z niewielu wyjątków. […]

13-wgZapewne znużyłem Czytelnika tymi plastrami, strukturami, kratkami… Aby opisać wszystkie moje doświadczenia, należałoby napisać oddzielną grubą książkę, dlatego wspomnę tylko, że w polu EPS niejednokrotnie zawodził mnie mikrokalkulator BZ-18A zasilany z baterii – raz okrutnie ..kłamał”, a innym razem przez kilka godzin w ogóle nie zapalał się jego wyświetlacz. Działałem na niego gniazdem os wzmocnionym EPS moich dwóch dłoni – oddzielnie te struktury nie miały wpływu na kalkulator. Chciałbym zauważyć, że dłonie z rurkowatymi kośćmi palców, stawami, ścięgnami, wiązadłami, naczyniami, paznokciami to intensywne emitery EPS mogące odepchnąć na odległość paru metrów węglowy lub słomiany wskaźnik mojego opisanego wyżej przyrządu. To udaje się dosłownie wszystkim. Dlatego jestem absolutnie przekonany, że żadnych „ekstrasensów” nie ma, a dokładniej wszyscy ludzie są sensytywni… A tych, którzy mogą w ten sam sposób przemieszczać na odległość niezbyt ciężkie przedmioty po stole, utrzymywać je w powietrzu lub „przyklejone” do dłoni, jest znacznie więcej, niż się przyjmuje. Pokazują ich w telewizji jako swego rodzaju cud. Spróbujcie sami. Czekam na wasze listy. […]

Pewnego razu doznałem olśnienia: przecież rezultaty moich doświadczeń z owadzimi gniazdami są bardzo podobne do informacji ludzi, przebywających w pobliżu… UFO. Proszę przypomnieć sobie i porównać tymczasowe wyłączenie urządzeń elektronicznych, „sztuczki” z zegarkiem, to znaczy z czasem, niewidzialną elastyczną „przeszkodę”, czasowe zmniejszenie ciężaru przedmiotów. uczucie zmniejszenia ciężaru człowieka, fosfeny (kolorowe ruchome „obrazki” w oczach), galwaniczny posmak w ustach… Wychodzi na to, że stanąłem u progu jeszcze jednej tajemnicy. I znowu pomógł mi przypadek, a raczej moi przyjaciele owady. […]

Loty na antygrawitacyjnej platformie

Oceńcie to sami na podstawie fragmentów moich roboczych dzienników przeredagowanych dla potrzeb tej książki, to znaczy uproszczonych i skróconych. W tej ocenie pomogą wam fotografie i rysunki. …Upalny letni dzień. Dal horyzontu tonie w błękitnawoliliowej mgiełce, w górze nad polami i zagajnikami wznosi się gigantyczna kopuła nieba z zastygłymi pod nim pulchnymi obłokami. Spoczywają jakby na ogromnej przezroczystej tafli szkła, dlatego ich spody są wyrównane, płaskie, a górne części tak oślepiająco oświetlone słońcem, że aby na nic patrzeć, trzeba zmrużyć oczy. Lecę jakieś trzysta metrów nad ziemią, za punkt orientacyjny obrawszy odległe jezioro – jasną podłużną plamę w mglistej dali. Ciemnoniebieskie obrzeża dziwacznych zarysów powoli odchodzą do tyłu. Między nimi widać płachty pól – błękitnawo-zielone to owies, bielejące prostokąty z jakimś niezwykłym drobnym, drobniutkim migotaniem to gryka, pode mną rozciąga się pole lucerny, którego zieleń pod względem odcienia najbliższa jest artystycznej farbie „kobalt zielony średni”, ciągnące się z lewej strony zielone oceany pszenicy mają odcień bardziej intensywny i, jak mówią artyści malarze, przypominają farbę o nazwie „tlenek chromu”. Ogromna wielobarwna paleta płynie i płynie do tyłu…

14-wgWśród pól i zagajników wiją się ścieżki. Zbiegają się ku gruntowym drogom, a te z kolei ciągną się hen do szosy, na razie niewidocznej stąd z powodu mgły, ale ja wiem, że jeśli poleci się na prawo od jeziora, to na pewno się ukaże – równa, równiusieńka jasna wstęga bez końca i początku, po której poruszają się samochody – leniwie pełznące po jasnej wstędze drobniuteńkie pudełeczka. Na osłonecznionym lasostepie malowniczo rozpłaszczyły się różnej wielkości cienie kłębiastych obłoków, które są nade mną – granatowe tam, gdzie zagajniki są zasłonięte, zaś na polach w różnych odcieniach błękitu.

Teraz akurat jestem w cieniu takiego obłoku. Zwiększam prędkość – mogę to zrobić z łatwością – i wylatuję z cienia. Pochylam się nieco do przodu i czuję, jak z dołu, od rozgrzanej w słońcu ziemi i roślin, ciągnie ciepły powiew wiatru, nie z boku jak na ziemi, ale nietypowo, z dołu do góry. Fizycznie odczuwam gęstą intensywną strugę niosącą silny zapach kwitnącej gryki. Taka struga może bez trudu unieść nawet dużego ptaka, jeśli rozłoży nieruchomo skrzydła – orła, żurawia lub bociana. Ale mnie trzymają w powietrzu nie wstępujące prądy powietrza – ja nie mam skrzydeł. Lecę stojąc na płaskiej prostokątnej platforemce, nieco większej od oparcia krzesła, ze stojakiem i dwiema rękojeściami, za które się trzymam i za pomocą których kieruję aparatem.

Fantastyka? Jak by tu rzec… Jednym słowem, musiałem na całe dwa lata odłożyć pisanie tej książki, ponieważ 15-wgszczodra i sędziwa Przyroda niespodziewanie znów zdradziła mi poprzez moich przyjaciół – owady – To i Owo, zrobiwszy to jak zawsze wytwornie i bez narzucania się, lecz za to szybko i przekonująco. I przez dwa lata to odkrycie nic pozwalało mi się od siebie oderwać, jakkolwiek „ujarzmianie” go odbywało się, jak mi się zdawało, w szybkim tempie, albowiem zawsze, gdy rzecz jest ciekawa i nowa, czas Ieci prawie dwukrotnie szybciej. Jasna plamka stepowego jeziora wyraźnie przybliżyła się i urosła. Za nią widać szosę z wyraźnie widocznymi już stąd, z wysokości, pudełeczkami samochodów. Szosa ciągnie się jakieś osiem kilometrów od biegnącej równolegle linii kolejowej. Hen tam, jeśli dobrze się przypatrzeć, dostrzec można słupy sieci trakcyjnej i jasny nasyp torowiska. Pora skręcić jakieś dwadzieścia stopni w lewo.

Z dołu nie jestem widoczny i to nie tylko z powodu odległości – nawet przy bardzo niskim locie przeważnie wcale nie rzucam cienia. Mimo wszystko jednak ludzie, jak się później dowiedziałem, czasami coś niecoś widzą w tym punkcie nieboskłonu – albo jasną kulę lub dysk, albo coś na podobieństwo pionowego lub ukośnego obłoczku poruszającego się wedle ich opisu jakoś „nie tak jak obłok”. Ktoś zaobserwował „płaski nieprzezroczysty kwadrat o powierzchni hektara” – być może była to powiększona na skutek złudzenia platforemka mojego aparatu?

Najczęściej jednak ludzie niczego nie widzą i póki co jestem z tego zadowolony – różnie bywa. Tym bardziej że dotąd nie ustaliłem, od czego zależy „widzialność-niewidzialność”. I dlatego, przyznam się, dokładam starań, aby unikać w podobnej sytuacji spotkań z ludźmi. W tym celu omijam z dala miasta i osady, zaś drogi i ścieżki przecinam na dużej prędkości, upewniwszy się, że nikogo na nich nie ma. W tych wycieczkach, odbieranych przez Czytelnika niewątpliwie jako fantastyka a dla mnie będących prawie chlebem powszednim, dowierzam tylko im – przedstawionym na tych kartkach moim przyjaciołom-owadom. Pierwsze praktyczne zastosowanie mojego ostatniego odkrycia miało i ma obecnie sens entomologiczny – zbadanie drogich mojemu sercu zakątków, utrwalenie ich z góry, znalezienie nowych, nie znanych mi, czekających na ocalenie i ochronę Krain Owadów. Niestety, przyroda od razu postawiła przede mną surowe ograniczenia, jak w naszych samolotach pasażerskich: chcesz patrzeć – patrz, lecz fotografować nie wolno. Tu tak samo, jeśli nie gorzej – nie zamykała się migawka, a zabrane klisze fotograficzne, jedna kaseta w aparacie a druga w kieszeni, okazały się od początku do końca silnie naświetlone. Na wysokości nie wychodziły także szkice terenu – obie ręce są prawie cały czas zajęte, tylko jedną można na dwie, trzy sekundy zwolnić. Tak więc pozostało prawie jak poprzednio rysowanie z pamięci. Wszystko w porządku, jeśli udaje się to zrobić zaraz po lądowaniu. Chociaż jestem artystą malarzem, muszę wyznać, że pamięć wzrokową mam nie najlepszą…

Ten lot zupełnie nie przypomina tego, co odczuwamy w śnie – właśnie od takiego snu zaczynałem kiedyś tę książkę. I jest to nie tyle satysfakcja, ile praca, niekiedy bardzo trudna i nie pozbawiona niebezpieczeństw. Trzeba nie szybować, lecz stać, ręce są wiecznie zajęte, kilka centymetrów od ciebie znajduje się granica oddzielająca „tę” przestrzeń od „tamtej”, zewnętrznej, granica niewidoczna i bardzo zdradliwa. Moje dzieło jest na razie dość niepozorne i jeśli cokolwiek przypomina, to może… szpitalną wagę. Ale przecież to dopiero początek! A propos, prócz aparatu fotograficznego bardzo poważnie nawalał mi zegarek i prawdopodobnie zawodził kalendarz. Lądując, powiedzmy, na znajomej polanie, zastawałem ją, co prawda rzadko, w stanie nie odpowiadającym właściwej porze, z „odchyleniem” do tygodnia w tę lub w drugą stronę, co nie sposób było dokładnie ustalić. A zatem przemieszczać się można nie tylko w przestrzeni, ale i, jak na to wygląda, w czasie! Co do tego ostatniego nie mogę gwarantować stuprocentowej pewności, mogę jedynie stwierdzić, że podczas lotu, zwłaszcza na początku, zegarek kłamie – z początku spóźnia się, a potem spieszy, lecz pod koniec wycieczki wskazuje czas dokładnie co do sekundy. Oto dlaczego podczas takich podróży unikam ludzi. Co jeśli wraz z grawitacją zadziała w tym przypadku również czas, powodując nagłe zachwianie nieznanych mi więzi przyczynowo-skutkowych i ktoś spośród nas ucierpi? Mam powody. by mieć takie obawy, albowiem zabrane „tam” owady, włożone do probówek, pudełek i innych pojemników… znikają, najczęściej bez śladu.

Jednego razu probówka w kieszeni została roztrzaskana na drobne okruchy, innym razem w probówce pojawiła się 16-wgowalna dziurka o brązowych, jakby chitynowych krawędziach – widzicie ją na zdjęciu. Niejednokrotnie czułem poprzez tkaninę kieszeni coś na podobieństwo, ni to ucisku, ni to uderzenia prądu – na pewno w momencie ..zniknięcia” mojego więźnia. I tylko jeden raz w probówce pozostał wzięty przeze mnie owad, przy czym nie był to dorosły osobnik, gąsienicznik z rodziny Ichneumonidae z białymi prążkami na wąsach, ale jego poczwarka, czyli poprzednie stadium. Była żywa i przy dotyku poruszała brzuszkiem. Ku mojemu wielkiemu zmartwieniu po tygodniu zginęła i uschła.

Najlepiej lata się (piszę to świadomie bez cudzysłowu!) w letnie pogodne dni. Podczas deszczowej pogody jest to bardzo utrudnione, a nie wiadomo, dlaczego w ogóle nie wychodzi zimą. Jednak nie dlatego, że jest zimno – mógłbym przecież odpowiednio udoskonalić swój aparat lub zrobić drugi, lecz zimowe loty mnie, entomologowi, po prostu nie są potrzebne.

Przypisy:
1.W dawnym ZSRR skrót nazwy Wsiesojuznaja Akademija Sielskochoziajstwiennych Nauk imieni W.I. Lenina (Wszechzwiązkowa Akademia Nauk Rolniczych im. W. Lenina). Obecnie WASCHNIŁ oznacza w mowie potocznej
położony na peryferiach Nowosybirska Krasnoobsk – miasteczko uczonych tejże akademii rolniczej.
2.Organizmy odżywiające się martwymi szczątkami roślin.

Co i w jaki sposób naprowadziło mnie na ten wynalazek? Obserwując latem 1988 roku pod mikroskopem chitynowe powłoki owadów, ich pierzaste wąsiki, nadzwyczaj subtelne struktury łusek motylich skrzydeł, ażurowe z tęczowym odcieniem skrzydełka złotooków i inne Patenty Przyrody, zainteresowałem się niezwykle rytmiczną mikrostrukturą jednego z dosyć pokaźnych owadzich detali. Była to niezwykle uporządkowana, jak gdyby wytłoczona na jakimś skomplikowanym aparacie kompozycja, którą wykonano według specjalnych szkiców i obliczeń. Moim zdaniem ta z niczym nieporównywalna porowatość wyraźnie nie była konieczna ani do wzmocnienia trwałości tego detalu, ani do jego przyozdobienia. Niczego takiego, nawet w przybliżeniu przypominającego ten niezwykły mikroskopijny wzór, nie zaobserwowałem u innych owadów ani w pozostałych dziełach przyrody, ani w technice, ani w sztuce. Ponieważ jest on przestrzennie wielowymiarowy, nie udało mi się dotychczas odtworzyć go na płaskim rysunku lub fotografii. Po co owadowi coś takiego? Tym bardziej że ta struktura – dolna część pokryw skrzydeł – prawie zawsze jest ukryta przed cudzym wzrokiem, oprócz fazy lotu, kiedy i tak nikt jej nie dojrzy. I wtedy przyszło mi do głowy, że to może być emiter fal wywołujący „mój” efekt wielokomórkowych struktur. Owego naprawdę szczęśliwego lata owadów tego gatunku było bardzo dużo – łapałem je wieczorami na światło. Ani ..przed'”, ani „po” nie obserwowałem nie tylko takiej ich masowości, ale i pojedynczych osobników. Położyłem na stoliku mikroskopu tę niewielką wklęsłą chitynową płytkę, żeby jeszcze raz obejrzeć jej dziwne gwiaździste komórki pod dużym powiększeniem. Delektowałem się kolejnym arcydziełem Przyrody-Jubilerki i prawie bez jakiegokolwiek celu położyłem na niej pincetą drugą identyczną płytkę z tymi niezwykłymi komórkami na jednej z jej stron. Ale nic z tego – płytka wyrwała się z pincety, zawisła na parę sekund w powietrzu nad tą, która leżała na stoliku mikroskopu, obróciła się nieco zgodnie ze wskazówkami zegara. ześliznęła się po powietrzu w prawo, obróciła w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara, bujnęła się, i dopiero wtedy ostro i gwałtownie upadła na stół… Czytelnik może sobie tylko wyobrazić szok, jaki przeżyłem w owej chwili!… Gdy oprzytomniałem, związałem kilka płytek-paneli drucikiem, co było wcale nieproste, a udało się dopiero wtedy, gdy ustawiłem je pionowo. W efekcie wyszedł wielowarstwowy „chitynowy blok-panel”. Położyłem go na stole. Nie mógł nań spaść nawet tak stosunkowo ciężki przedmiot jak duża kancelaryjna pinezka – coś jakby podbijało ją do góry, a następnie w bok. Przytwierdziłem pinezkę do wierzchniej strony „bloku”… I oto zaczęły dziać się tak absurdalne, niewiarygodne rzeczy (w szczególności pinezka na chwilę dosłownie zniknęła z pola widzenia!), iż zrozumiałem, że to wcale nie jest emiter fal, lecz coś zupełnie, ale to zupełnie, Nowego. I znowu zaparło mi dech w piersiach, znów od emocji wszystkie przedmioty wokół mnie popłynęły jak we mgle. Z trudem, ale jednak, wziąłem się w garść i po jakichś dwóch godzinach mogłem kontynuować pracę…

Wszystko zaczęło się właściwie od tego epizodu… Wiele, rzecz jasna, trzeba jeszcze na nowo przemyśleć, sprawdzić, wypróbować. Oczywiście, opowiem i o „subtelnościach” mojego aparatu, o zasadach jego poruszania się, odległościach, wysokościach, prędkościach, o wyposażeniu i całej reszcie, lecz będzie to już w mojej następnej książce. Nie czekając na właściwą porę i nie zadając sobie trudu wyjechania w odludne miejsce, w nocy z 17 na 18 marca 1990 roku odbyłem nieudany, bardzo niebezpieczny lot. Tymczasem noc, o czym dobrze już wiedziałem, to najbardziej ryzykowna pora doby do takiej pracy. Niepowodzenia zaczęły się jeszcze przed startem – blok-panele prawej części platformy nośnej zacinał się, co należało natychmiast usunąć, lecz tego nie zrobiłem. Startowałem wprost z ulicy 17-wgnaszego miasteczka WASCHNIŁ, licząc nieroztropnie, że między pierwszą a drugą w nocy wszyscy śpią i nikt mnie nie zobaczy. Start zaczął się niby normalnie, ale po kilku sekundach, kiedy domy ze świecącymi z rzadka oknami pomknęły w dół i byłem jakieś sto metrów nad ziemią, poczułem się nieswojo, jakbym miał stracić przytomność… Należało w tym momencie lądować, lecz tego nie zrobiłem… I to był błąd. Jakaś potężna siła, jak gdyby wyrwała mi kontrolę nad ruchem i ciężkością i nieubłaganie pociągnęła w stronę miasta. Porwany tą niespodziewaną, nie podlegającą kontroli siłą, przeciąłem drugi krąg ośmiopiętrowców strefy osiedlowej miasteczka (rozmieszczone są w dwóch ogromnych kręgach o kilometrowej średnicy, wewnątrz których stoją czteropiętrówki, a wśród nich nasza), przeleciałem nad szerokim ośnieżonym polem, przeciąłem ukośnie szosę Nowosybirsk-Miasteczko Akademickie i Osiedle Północno-Czemskie… Nadciągał ku mnie, i to szybko, ciemny potężny masyw Nowosybirska, i oto widzę już prawie o rzut kamieniem kilka „bukietów” wysokich fabrycznych kominów, z których – dobrze to pamiętam – unosił się powoli gęsty dym – pracowała nocna zmiana… Należało szybko przedsięwziąć jakiś manewr… Z największym trudem opanowałem sytuację, zdołałem od biedy przestroić awaryjnie blok-panele. Prędkość pozioma zaczęła maleć, ale ja znów poczułem się kiepsko, co w locie jest absolutnie niedopuszczalne. Dopiero za czwartym razem udało mi się zahamować ruch horyzontalny i zawisnąć nad Zatulinką – przemysłową dzielnicą miasta. Złowieszcze kominy ciągle dymiły całkiem blisko pode mną. Odpocząłem kilka minut, o ile można nazwać odpoczynkiem dziwaczne wiszenie nad oświetlonym ogrodzeniem jakiegoś zakładu, przy którym zaczynały się domy mieszkalne, i upewniwszy się z ulgą, że „zła siła” zniknęła, pomknąłem z powrotem, ale nie w stronę naszego miasteczka WASCHNIŁ, lecz nieco w prawo, w kierunku Tołmaczowa, by zgubić ślad na wypadek, gdyby ktoś mnie zauważył. Jakieś pół drogi do tamtejszego portu lotniczego, nad jakimiś ciemnymi polami, gdzie nie było wyraźnie żywego ducha, ostro zawróciłem do domu… Nazajutrz, rzecz jasna, nie mogłem wstać z łóżka. Nowości, doniesienia gazet i telewizji były dla mnie więcej niż szokujące. Nagłówki: „UFO nad Zatulinką”. „Znów obcy przybysze?” – wyraźnie wskazywały na to, że mój lot został zauważony. Ale jak! Jedni opisywali obserwowany ..fenomen” jako świecące kule lub dyski, przy czym wielu „widziało”, nie wiedzieć czemu, nie jedną, lecz… dwie kule! Mimo woli powiem: strach ma wielkie oczy. Inni twierdzili, że leciał ..prawdziwy talerz” z iluminatorami i promieniami… Nie wykluczam, że niektórzy mieszkańcy Zatulinki widzieli bynajmniej nie 18-wgmoje prawie że awaryjne ewolucje, lecz coś innego, nic mającego z nimi związku. Tym bardziej że marzec 1990 roku wyjątkowo „obrodził” w UFO na Syberii i pod Nalczykiem, a najbardziej w Belgii, gdzie nocą 31 marca, jak informowała gazeta Prawda, inżynier Marcel Alferand chwycił w rękę kamerę wideo i wybiegł na dach domu, skąd nakręcił dwuminutowy film rejestrujący lot jednego z ogromnych trójkątów-grawitoplanów „z obcej planety”, które były wedle autorytatywnej opinii belgijskich uczonych niczym innym jak „materialnymi obiektami o takich możliwościach, jakich nie jest w stanic wytworzyć żadna cywilizacja”.

Czy aby na pewno ..żadna”, panowie belgijscy uczeni? Jeśli chodzi o mnie, mogę się założyć, że grawitacyjne platformy-filtry (albo. że się tak wyrażę, blok-panele) tych aparatów były w rzeczywistości stosunkowo niewielkie, miały trójkątny kształt i zostały wytworzone u nas na Ziemi, lecz w bardziej wyrafinowany sposób niż mój aparat, niemal w połowie wykonany z drewna. Od razu chciałem zrobić go w kształcie trójkąta, który jest znacznie efektywniejszy i pewniejszy, ale zrezygnowałem z tej formy na rzecz czworokąta, dzięki czemu jest go łatwiej składać i po złożeniu przypomina walizeczkę, przybornik malarza albo „dyplomatkę”, którą można tak udekorować, że nikt nie będzie miał najmniejszych podejrzeń. Rzecz jasna wybrałem ..walizeczkę”. Z wydarzeniami w Belgii i pod Nalczykiem nie mam nic wspólnego. Tym bardziej że wykorzystuję swój wynalazek, jak się wam pewnie wydaje, zupełnie nieracjonalnie – tylko i wyłącznie do odwiedzania swoich „entomoparków”… A tych moich rezerwatów, jak sądzę o wiele ważniejszych niż wszelkie techniczne wynalazki, mam na dzień dzisiejszy jedenaście: osiem w Obwodzie Omskim, jeden w Woroneskim i dwa w Nowosybirskim. Tu, pod Nowosybirskiem, było ich sześć, stworzonych, a właściwie uratowanych rękami moimi i mojej rodziny. Jednak tutaj nie lubią tych spraw – ani u nas w akademii rolniczej (jak dawniej „forsują” chemię), ani w towarzystwie ochrony przyrody, ani w Komitecie Ochrony Przyrody, które mimo mych próśb nie chciały pomóc w uratowaniu zniszczonych przez złych ludzi lub prostaków owych maluteńkich owadzich rezerwatów i „ochronek”‚. I tak kontynuuję swoją podróż pod południowymi, majestatycznie pulchnymi obłokami, hen, na zachód. Odchodzą do tyłu prostokąty różnokolorowych pól, zagajniki o dziwacznych zarysach. Uciekają pode mną także ciemnoniebieskie cienie tych obłoków. Prędkość lotu jest dość duża, ale wiatr nie gwiżdże mi w uszach – ochronne pole siłowe platformy z blok-panelami „wycięło” z przestrzeni rozszerzający się ku górze słup czy też promień odcinający przyciąganie platformy do Ziemi, pozostawiając mnie i znajdujące się wewnątrz tego słupa 19-wgpowietrze nietknięte. Wszystko to, jak sądzę, jak gdyby rozsuwa podczas lotu przestrzeń, a za mną z powrotem ją zasuwa, zatrzaskuje. Właśnie w tym kryje się zapewne przyczyna niewidzialności aparatu z „jadącym”, a raczej „stojącym” pilotem, lub częściowej deformacji jego obrazu, jak przytrafiło się to mi niedawno nad nowosybirską Zatulinką. Jednakże ochrona przed przyciąganiem, która jest regulowana, nie jest pełna. Wystarczy, że pochylę głowę do przodu, a już odczuwam jakby zawirowania od przeciwnego wiatru wyraźnie niosącego zapach nostrzyka lub gryki albo mnogość kwiecia łąkowych traw syberyjskich. Isilkul z bryłą elewatora przy linii kolejowej zostawiam daleko z lewej strony i stopniowo schodzę w dół nad szosą, najpierw dobrze upewniwszy się, że jestem teraz niewidoczny dla kierowców i pasażerów, a także pracujących w polu – moja sylwetka i platforma nie rzuca na ziemię cienia (zresztą niekiedy cień nieoczekiwanie się pojawia). Oto na skraju zagajnika trójka chłopców zbiera jagody. Zniżam się przechodząc do lotu koszącego, redukuję prędkość i przelatuję obok nich. W porządku, żadnej reakcji, a więc nie widać ani mnie, ani cienia. No i oczywiście, nie słychać – przy takiej zasadzie poruszania się w ..rozsuwanej przestrzeni” aparat nie wyda nawet najmniejszego dźwięku, ponieważ praktycznie nie zachodzi tu tarcie o powietrze. Moja podróż trwała długo – nie mniej niż czterdzieści minut od Nowosybirska. Zdrętwiały mi ręce, których nie sposób oderwać od regulatorów, zdrętwiały też nogi i tułów, ponieważ na tej malutkiej platforemce, do której pionowego stojaka jestem przywiązany… pasem, trzeba stać niemal w postawie ..na baczność”. I chociaż mógłbym przemieszczać się szybciej, to obawiam się jednego – mojej wytworzonej metodą chałupniczą ..maszyny”, która jest zbyt mała i niepewna. Znów do góry i znów na wprost. Oto ukazują się znajome punkty orientacyjne: skrzyżowanie dróg, wiata przystanku autobusowego z prawej strony szosy. Jeszcze pięć kilometrów… i wreszcie pomarańczowe słupki ogrodzenia Rezerwatu, który liczy sobie – pomyśleć tylko! – dwadzieścia lat. Ileż razy ocaliłem to swoje pierworodne dziecię od niedoli i biurokratów, od samolotów i chemikaliów (zdarzyło się i to!), od pożaru i wielu innych nikczemności. I ta Kraina Owadów żyje i rozkwita! Obniżając lot i hamując, a dokonuje się tego poprzez wzajemne przemieszczenie filtrów-żaluzji znajdujących się pod deskami platformy, widzę już bujne zarośla marchewników.

Jestem w stanie rozróżnić jasne czapki ich kwiatostanów, podobnych do ażurowych kul obsypanych, rzecz jasna, owadami… Niewiarygodna radość ogarnia duszę i zupełnie znika zmęczenie. A jednak ocaliłem ten skrawek Ziemi, 20-wgchoć niewielki, poniżej siedmiu hektarów. Okrągłe dwadzieścia lat nie jeżdżą tu. nie koszą, nie pasą bydła, zaś warstwa gleby wzrosła 21-wgmiejscami do czternastu centymetrów. Pojawiły się nie tylko dawno wymarłe w tych stronach gatunki owadów, lecz także takie wyniszczone w rejonie trawy, jak rzadkich gatunków ostnice, skorzonera purpurowa, której wielkie kwiaty pachną rano czekoladą, i wiele innych roślin. Mocny zapach miłków i marchewników – tak pachnie Środkowa Polana znajdująca się zaraz za ogrodzeniem rezerwatu. Wlewa we mnie nową porcję radości na myśl o oczekiwanym spotkaniu ze Światem Owadów. Oto one, widać je dobrze nawet z wysokości dziesięciu metrów na rozłożystych parasolach i ażurowych kulach arcydzięgli i marchewników – zbite w kupki siedzą ciemnopomarańczowe motyle przeplatki Melitaea, ciężkie wielkie żuki nachylają w dół białe i żółte kwiatostany przytulii, nad Polaną, już na równi ze mną, szybują rude i błękitne ważki, połyskując furczącymi w słońcu szerokimi skrzydełkami pokrytymi cudną siateczką żyłek. Jeszcze ciszej, jeszcze wolniej i oto w dole jak gdyby ciemna nieoczekiwana eksplozja – jednak pojawił się mój cień, dotąd niewidoczny, teraz powoli ślizga się po trawach i krzewach. Lecz to już mi niestraszne. Wokół ani żywej duszy, a na szosie położonej jakieś trzysta metrów na północ od rezerwatu na razie nie ma samochodów. Można spokojnie opaść na ziemię. Łodygi najwyższych traw zaszeleściły już o mój ..postument” – platformę z blok-panelami. Ale zanim osadzę platformę na tym pagórku, ogarnięty porywem radości ruchem pokrętła znowu rozsuwam żaluzje paneli i ostro, świecą idę w górę. Obraz w dole – obrzeża Rezerwatu, wszystkie jego skraje i ogrodzenie, wszystkie otaczające go zagajniki i pola – błyskawicznie kurczy się, jak gdyby zwijając się. Horyzont zaczyna jakby wyginać się ze wszystkich stron ogromnym łukiem, otwierając linię kolejową biegnącą dwa kilometry na lewo, a potem wioski – z prawej strony za szosą migocąca jasnymi łupkowymi dachami Rossławka, bardziej na prawo przypominające już niewielkie miasteczko główne osiedle sowchozu „Liesnoj”, na lewo od linii kolejowej krowie fermy Komsomolskiego oddziału sowchozu „Liesnoj” otoczone szerokim żółtym wałem słomy i suchego udeptanego nawozu, w oddali na zachodzie, dokąd prowadzi łagodny łuk linii kolejowej (nie pojmuję w czym rzecz – ta magistrala jest prosta jak strzała), małe budyneczki i biały sześcian zgrabnej stacyjki rozjazdowej Junino położonej sześć kilometrów od Rezerwatu, a za Junino – bezbrzeżne przestrzenie Kazachstanu tonące w błękitnej upalnej mgiełce. I oto w całej okazałości pode mną Isilkulia, kraina mojej młodości, wcale nie taka jak na mapach i planach z napisami, umownymi oznaczeniami i całą resztą, lecz bezbrzeżna, żywa, usiana ciemnymi, osobliwymi wyspami zagajników, cieniami obłoków, jasnymi wyraźnymi plamami jezior, i ogromny dysk Ziemi z tym wszystkim, który, nie wiedzieć czemu, wydaje się coraz to bardziej wklęsły – przyczyny tej od dawna znanej mi iluzji wciąż nie odkryłem.

Wznoszę się coraz wyżej, rzadkie białe masywy kłębiastych obłoków odchodzą w dół i niebo już nie jest takie jak widziane z dołu, lecz ciemnobłękitne, prawic szafirowe. Widoczne między obłokami zagajniki i pola zaciągnęły się już oparem gęstniejącej błękitnej mgiełki i coraz trudniej je dojrzeć. Ech, jaka szkoda, żc nie mogę zabrać ze sobą mojego ukochanego wnuka Andriuszy. Ma cztery lata i platforma nośna bez trudu podniosłaby nas obu. ale różnie bywa… Oj, co ja takiego wyprawiam, przecież tam na dole, na Polanie, rzucałem cień, a więc mogą mnie zobaczyć ludzie, i to nie jednostki jak w tę pamiętną marcową noc, lecz tysiące. Przecież teraz jest środek dnia, dochodzi pierwsza, znowu „objawię się” w postaci dysku, kwadratu albo, co gorsza, we własnej osobie… Na dobitkę, jak na złość przede mną leci samolot, wygląda na transportowy, na razie niemal bezdźwięcznie mknie prawie na wprost mnie, szybko rosnąc w oczach – widzę już chłodny połysk duralu kadłuba, pulsację nienaturalnie czerwonej lampy… Czym prędzej w dół! Ostro hamuję, wchodzę w zakręt. Słońce świeci mi w kark. Na dole, z ukosa, na gigantycznej wypukłej ścianie oślepiająco białego kłębiastego obłoku powinien być mój cień, ale nie ma go, tylko wielobarwna gloria – jaskrawy tęczowy krąg znany wszystkim pilotom wyprzedził mnie i ześlizgnął się po obłoku w dół.

Kamień spadł mi z serca… Odetchnąłem z ulgą – nie ma cienia, wiec nikt nie widział ani mnie, ani „sobowtóra” w postaci trójkąta, kwadratu czy „banalnego” talerza… W pewnym momencie przemknęła mi myśl (trzeba przyznać, że mimo rozpaczliwych niedogodności technicznych i fizycznych w locie ..spadającym”, nie wiedzieć czemu, znacznie lepiej i szybciej pracuje wyobraźnia): przecież może wyjść na to, że spośród pięciu miliardów ludzi nie ja jeden zmajstrowałem podobny wynalazek i że od dawna są wytwarzane i testowane aparaty latające oparte na tej samej zasadzie, zarówno te wytworzone w fabrycznych biurach konstrukcyjnych, jak i podobne do mojej samoróbki. Jednak wszystkie ekranujące platformy mają jedną i tę samą własność – niekiedy stają się widzialne dla innych ludzi w bardzo różnej postaci. „Transformują się” także piloci, którzy raz są widziani jako „humanoidzi” w srebrzystych kombinezonach, a raz jako zieloni osobnicy drobnego wzrostu, a innym razem jako płaskie jakby wycięte z kartonu postacie (Woroneż, 1989) albo jeszcze inaczej. Otóż, może się okazać, że to nie są żadni przybyli z obcych planet ufonauci, lecz „tymczasowo optycznie zdeformowani” dla postronnych obserwatorów całkowicie ziemscy piloci i konstruktorzy takich platforemek… Rady dla tych, którzy badając owady natkną się na to samo zjawisko i zaczną budować i testować „grawitoplan” (jestem przekonany, że pomijając owady nie uda się zrealizować tego wynalazku): latać tylko w letnie pogodne dni, unikać pracy w czasie burzy i deszczu, nie wznosić się zbyt wysoko i daleko, z punktu lądowania nie zabierać ze sobą ani źdźbełka trawy, wszystkie podzespoły muszą być maksymalnie wytrzymałe, podczas eksperymentów i pracy unikać bliskości jakichkolwiek linii przesyłowych wysokiego napięcia, osiedli (zwłaszcza miast), środków transportu i skupisk ludzi. Najlepsza do tego celu jest odległa polana, położona jak najdalej od ludzkich siedzib, inaczej w promieniu kilkudziesięciu metrów może dojść, co często się zdarza, do tego, co nazwano poltergeistem – „nie wyjaśnionych” przemieszczeń przedmiotów domowego użytku, włączenia lub wyłączenia sprzętu elektrotechnicznego i elektronicznego, a nawet wzniecenia pożaru. Nie potrafię tego wytłumaczyć, lecz wygląda na to, że to wszystko jest skutkiem zmiany biegu czasu – rzeczy nadzwyczaj subtelnej i zdradliwej. Ani jeden detal, cząsteczka, nawet najdrobniejsza, nie może być rzucona lub upuszczona podczas lotu lub na miejscu lądowania. Przypomnijmy „Dalniegorski fenomen” z 29 stycznia 1986 roku, prawdopodobnie tragiczny dla eksperymentatorów, kiedy to cały aparat został rozerwany i rozrzucony na ogromnym terenie, a z mikroporowatych filtrów grawitacyjnych pozostały jedynie szczątki „siateczek” nie poddające się, jak nietrudno się domyślić, rozumnej analizie chemicznej. Już wcześniej wspomniałem, że owady zabrane „tam” i sprowadzone „tutaj” w probówkach znikały, a w probówce, jeżeli ocalała, tworzył się otwór? Okazało się, że te otworki są bardzo podobne do dziurek w szybach, które niespodziewanie, ni z tego, ni z owego, powstają w pomieszczeniach mieszkalnych i służbowych, czasami „serią” składającą się z szeregu otworów w oknach kilku pokoi i pięter. Z zewnątrz dziurka ma średnicę 3-5 milimetrów i wewnątrz budynku rozszerza się w stożek, który w zależności od grubości szkła ma na „wyjściu” 6-15 milimetrów. Niektóre dziurki mają stopione obrzeża lub są zabarwione na brązowo – dokładnie tak samo, jak było to w przypadku transportu mojego gąsienicznika w probówce. Wygląda na to, że ten rodzaj poltergeista – dziurki w szybach – wywołany jest nie przez krótkotrwałe niewidzialne mikroplazmoidy typu miniaturowych piorunów kulistych, jak wcześniej zakładałem, a właśnie przez cząsteczki i drobinki upuszczone przez nieostrożność podczas eksperymentów lub lotów aparatów podobnych do mojego. Dokumentują to zdjęcia dziurek w szybach przedstawione na następnej stronie, które wykonano w centrum naukowym miasteczka WASCHNIŁ pod Nowosybirskiem. Mogę je pokazać każdemu chętnemu. Pojawiły się w latach 1975-1990, lecz żadna z nich nie ma związku z moimi doświadczeniami oraz lotami, z wyjątkiem ostatniej. Część opisów UFO, o czym jestem przekonany, dotyczy platform, blok-paneli i innych dużych detali aparatów celowo lub przypadkowo wyrzuconych poza granice aktywnego pola przez konstruktorów i wytwórców – te szczątki mogą wyrządzić innym niemało nieszczęść, a w najlepszym razie zrodzić serię niewiarygodnych opowieści, absurdalnych doniesień w gazetach i czasopismach, nierzadko przyprawionych ..naukowymi” komentarzami…

Dlaczego nie ujawniam teraz istoty swojego odkrycia? Po pierwsze, dlatego, że aby znaleźć dowody, trzeba mieć czas i siły. 23-wgNie mam ani jednego, ani drugiego. Wiem to z gorzkiego doświadczenia „przepychania” moich poprzednich odkryć, zwłaszcza najbardziej oczywistego zjawiska – efektu porowatych struktur, co do realności którego czytelnicy już się przekonali. A oto, czym zakończyły się moje wieloletnie starania o naukowe uznanie EPS: ,.W sprawie zgłoszenia tego odkrycia dalsza korespondencja z panem jest bezcelowa”. Ten i ów z Wielkorządców Losów Nauki jest mi znany osobiście i jestem przekonany, że przyjęty u takiego na audiencji, co zresztą teraz jest praktycznie mało prawdopodobne, rozłożę swoją „walizeczkę”, przykręcę stojak, obrócę pokrętło i wzlecę na jego oczach do sufitu… Gospodarz gabinetu, jak sądzę, nie zareaguje i pewnie każe wyprowadzić żartownisia za drzwi. Młodzi, czym prędzej przychodźcie na miejsce ..wielkorządców”! Druga przyczyna „nieujawnienia” mojej tajemnicy jest bardziej obiektywna. Te antygrawitacyjne struktury odkryłem tylko u jednego gatunku syberyjskich owadów. Nie wymieniam nawet rzędu, do którego należy ten owad, ponieważ może być on na granicy wymarcia, zaś ówczesna eksplozja jego liczebności była tylko lokalną, jedną z ostatnich. Jeśli więc wskażę rodzaj i gatunek, jaką mam gwarancję, że orientujący się co nieco w biologii nieuczciwi ludzie, cwaniacy, wszelkiej maści kombinatorzy nie rzucą się na zagajniki, wąwozy, łąki, aby wyłapać być może ostatnie egzemplarze tego Cudu Przyrody, w czym nie powstrzyma ich nic, nawet gdyby przyszło im wykarczować dziesiątki zagajników, przeorać setki polan, bowiem zbyt wielka jest pokusa zdobyczy? Jeszcze czego! Tylko nie to, nieuczciwi ludzie – niech dla was wszystko, co opowiedziałem w tym rozdziale i w dodatku, pozostanie fantazją. Przyroda sama wam tej zagadki nie zdradzi – jak powiadają, trzeba zjeść beczkę soli. Wyrwanie sekretu siłą nie uda się, a gwarancją tego jest póki co kilka milionów gatunków owadów żyjących na Ziemi. Przeznaczcie chociażby godzinę czasu na zbadanie pod względem morfologicznym każdego z nich, a teraz spróbujcie określić stopień prawdopodobieństwa odkrycia Niezwykłego. Ze swej strony mogę wam życzyć życzenia sumienności oraz długiego życia, albowiem nawet nie licząc dni świątecznych przy ośmiogodzinnym dniu pracy na sprawdzenie trzech milionów gatunków będziecie potrzebowali tysiąca lat z zachowaniem wyśmienitego wzroku i pamięci, czego mogę wam tylko pozazdrościć. Mam nadzieję, że zrozumieją i wybaczą mi ci, którzy chcieliby natychmiast zapoznać się z tym Wynalazkiem ze zwykłej ciekawości i bezinteresownie. Czy mogę teraz postąpić inaczej dla ocalenia Żywej Przyrody? Tym bardziej że wygląda na to, iż coś takiego wynaleźli już inni i jakoś nie pojawiają się ze swoimi wynalazkami w gabinetach biurokratów. Wolą szybować po nocnym niebie pod postacią dziwnych dysków, trójkątów lub kwadratów, połyskując i migocąc światłami i wprawiając w zdumienie przechodniów… Szybko spadam, a ściślej zwalam się w dół, orientuję się, rozglądam, czy kogoś w pobliżu nie ma. Jakieś czterdzieści metrów od ziemi ostro hamuję i bez szczególnych przeszkód ląduję tam, gdzie zwykle – na maleńkiej polance w Wielkim Lesie Rezerwatu. Znajdziecie ją na schematycznej mapie, a później, jeśli tam będziecie, również w terenie. I nie potępiajcie mnie za to, że gałęzie niektórych osik są tam jakby przycięte lub „uderzone piorunem”. Ściśle pionowy start i lądowanie są bardzo utrudnione, więc początkowa trajektoria jest przeważnie zakrzywiona, szczególnie przy starcie, kiedy platformę, nie wiedzieć czemu, znosi w stronę przeciwną do Słońca, a niekiedy też na odwrót… Poluzowawszy nakrętki-motylki na stojaku sterowania, skracam go jak teleskopową antenę przenośnego odbiornika, wyciągam z platformy, którą składam na przegubach na pół. Teraz wygląda to prawie jak „walizeczka” malarza – skrzynka na farby, tylko nieco grubsza. Kładę „walizeczkę” do plecaka, trochę jedzenia i jeszcze jakieś narzędzie do naprawy ogrodzenia i pomiędzy osikami i niewysokimi krzewami dzikiej róży przedzieram się na Środkową Polanę. Jeszcze przed wyjściem z lasu, niczym dobra wróżba, wita mnie cała rodzina ognistoczerwonych muchomorów, która ustawiła się na leśnej ściółce szerokim kręgiem lub – jak ongiś nazywano go wśród ludu – kręgiem „czarownic”. Dlaczego czarownic? A w ogóle, dlaczego ten najpiękniejszy grzyb syberyjskich lasów musi być łamany, kopany, deptany? Nie raz pytałem grzybiarzy, po co to robią? Ależ on jest niejadalny! – brzmiała odpowiedź. Ale przecież niejadalna jest także darń, glina, sęki, pnie, kamienie… Gdyby w lesie leżały zamiast muchomorów, powiedzmy kawałki cegły, nikt by ich nie kopnął. Kopią niejadalne grzyby, wygląda, że tylko za to, że są żywe, kopią po to, by zabić! Więc cóż to takiego? Czyżby ludzie w ogóle mieli coś takiego we krwi? Kopnąć grzyb, zgnieść żuka, zranić lub zastrzelić ptaka, zająca, bizona? Czy nie od tego zaczyna się chamstwo, sadyzm, pogromy, wojny? Tak bardzo nie chciałoby się w to wierzyć, ale powiedzmy, że stawiam się na miejscu przybysza z obcej planety. Oto przylatuję tak samo na Ziemię do ludzi, widzę jak kopią grzyby, gniotą owady, strzelają do ptaków i do siebie nawzajem. Natychmiast zawracam swój gwiazdolot i odlatuję z zamiarem złożenia tu następnej wizyty nie wcześniej jak za pięćset ziemskich lat…

A jak postąpiłby Czytelnik na miejscu przybysza z innej planety? Dobrze, że choć ta rodzinka muchomorów, żyjąca z dala od niedobrych oczu i bezlitosnych nóg, każdego lata raduje mnie swoim szczególnym życiem, swoimi cynobrowoczerwonymi kapeluszami o wielkich białych łuskach. Lecz otóż i Polana. Idę na nią, na ten nietknięty skrawek Ziemi, jak zawsze, z zamarłym sercem – to z wiecznej tęsknoty do ukochanej, lecz dalekiej od Nowosybirska isilkulskiej Przyrody. Z obawy, że jakiś „gospodarz” weźmie ją i zaorze: z radości, że dotąd jest nie orana, nie koszona, nie deptana… I nie ma żadnego znaczenia, że w plecaku mam zamaskowaną jako walizeczkę, złożoną na pół, czyli zneutralizowaną, platforemkę z grawitacyjnymi blok-filtrami z drobnej siateczki, a pomiędzy nimi, również składany, stojak z regulatorami pola i paskiem, którym przywiązuję się do stojaka. No, załóżmy, że wyskoczyłem z tym wynalazkiem jakieś pięćdziesiąt lat do przodu – jaka to różnica? Ludzie i tak posiądą tę i wiele innych tajemnic Materii, Przestrzeni, Grawitacji, Czasu. Ale żadna supercywilizacja na żadnej z planet Supergalaktyki nie odtworzy tej Polany z jej skomplikowanym, kruchym, tętniącym Życiem, z jej przytuliami, tawułami i piołunami, z jej pomarańczowo-pstrokatymi przeplatkami (Melitaea) i niespiesznymi kraśnikami (Zygaena) o trudnym do opisania odświętnym ubarwieniu na granatowym mieniącym się tle – wzór z pąsowoczerwonych plamek… Gdzie, w jakim zakątku Wszechświata, znajdzie się podobny do tego liliowobłękitny dzwoneczek, w którego półprzezroczystej tajemniczej głębi wykonują swój miłosny taniec dwie muszki-nasionnice Trypetidae. poruszając ażurowymi skrzydełkami w wytworne czarno-białe paski? Na jakiej innej planecie prosto na wyciągniętą dłoń przyleci prawie oswojony motyl modraszek-lazurek, by liznąć swoim spiralnym ryjkiem jakiegoś posolonego gościńca – słoniny, kiełbaski, sera. Bardzo lubią jeść to co słone! A jeśli nie, to po ręce, otwierając i zamykając swoje atłasowo-szare z turkusowym odcieniem skrzydełka, na spodniej stronic których jest najsubtelniejszy pod względem koloni ornament, złożony z okrągłych plamek-oczek?

…Nic tak dawno my, ludzie, zaczęliśmy latać – z początku na balonach, potem na samolotach. Dziś potężne rakiety unosząjuż nas do innych ciał niebieskich… A jutro? A jutro polecimy do innych gwiazd prawie z prędkością światła, jednakże nawet sąsiednia galaktyka, mgławica Andromedy, będzie jeszcze nieosiągalna. Ale Ludzkość – pod warunkiem, że zasłuży na miano Rozumnej – odkryje wiele zagadek Wszechświata i przekroczy również tę granicę. Wówczas staną się prawie w mgnieniu oka osiągalne dowolne światy położone w zakątkach Wszechświata oddalonych od Ziemi o tryliony lat świetlnych. Wszystko to będzie, albowiem to wszystko jest sprawą Rozumu, Nauki i Techniki. I niczego więcej. Tylko ta Polanka może się nie ostać, jeśli nie zdołam – a więcej nie ma na kim polegać – zachować jej dla bliskich i dalekich potomków z jej przeplatkami, kraśnikami i modraszkami. z jej złotymi żukami, nasionnicami, z jej dzwoneczkami, przytuliami i tawułami. A zatem co jest dla Ludzkości cenniejsze w tym momencie – kącik owadów pod ochroną, czy też aparat-samoróbka tkwiący w plecaku, rozwijający pionowy ciąg nieco poniżej 100 kG i prędkość poziomą najwyżej 30-40 kilometrów na minutę? To do ciebie zwracam się. Czytelniku. Tylko dobrze się zastanów, zanim dasz rozumną i poważną odpowiedź. Popatrzcie na te zdjęcia. Taka to niewyszukana rzecz w stanie roboczym i przygotowana do pracy. Giętka linka wewnątrz rączki kierownicy przekazuje ruch od lewej rękojeści na grawitacyjne żaluzje. Zsuwając i rozsuwając te „pokrywy skrzydeł” wykonuje wzlot lub lądowanie. Pewnego razu podczas szybkiego schodzenia w dół, w wariancie swobodnego spadania, lewa rękojeść… odpadła, i być może znalazłbym się „w lepszym świecie”, lecz ja nie tylko że się nie rozbiłem, ale nawet nie poczułem uderzenia, tylko zamroczenie – platforemka wyryła w ornym polu – dobrze że nie na drodze! – dosyć głęboką studnię, u góry pionową, a dalej skierowaną w stronę przeciwległą do Słońca. Z tej studni-dziwa nie bez trudu wywlokłem siebie i swój aparat, rzecz jasna poważnie uszkodzony. Jednak najwięcej kłopotów sprawiła ..studnia” – nie miała obwałowania! Trzeba było wykazać się nie lada pomysłowością, aby pospiesznie ją zamaskować. Widziana z drogi mogłaby wywołać niemało domysłów, a może nawet naprowadzić na „winowajcę” jakichś nadgorliwych tropicieli… Podobne jamy – też bez obwałowań i w głębi odchodzące w bok – utworzyły się nieoczekiwanie 24 października 1989 roku na polach Chworostiańskiego Rejonu w Obwodzie Kujbyszewskim. Pisała o tym Komsomolska Prawda 6 grudnia tego samego roku. Zatem wychodzi na to, że nie jestem sam. I bardzo prawdopodobne, że „wynalazłem rower”…

No cóż, górna część mojego aparatu jest w rzeczy samej „rowerowa” – prawa rękojeść do ruchu horyzontalno-postępowego, co osiąga się poprzez ogólne nachylenie obydwu grup „pokryw skrzydeł”- żaluzji, również za pomocą linki. Rozwijać prędkości ponad 25 kilometrów na minutę nie ośmielam się, wolę lecieć z dziesięć razy wolniej. …Nie wiem, czy przekonałem cię, Czytelniku, że coś podobnego w bardzo niedługim czasic będzie dostępne praktycznie wszystkim, natomiast Żywa Przyroda, bez której ludzkość żyć nie może, nie będzie dostępna nikomu z powodu jej całkowitego wyniszczenia? Ale nie chciałbym wyjść wobec Czytelników na kompletnego skąpca. Dlatego ofiarowuję badaczom inny Patent Przyrody, także związany z Ruchem i Grawitacją. Fizycy twierdzą, że stworzenie bezoporowego pędnika jest niemożliwe. Innymi słowy, aparat całkowicie odizolowany od otoczenia, nie poleci i nie pojedzie – ani samochód bez zewnętrznych kół, ani samolot ze śmigłem i silnikiem „w osłonie”, ani rakieta z „zatkanymi” dyszami. Wyjątek stanowi jedynie baron Munchhausen, który pewnego razu wpadł na pomysł, by wyciągnąć siebie samego z bagna za włosy… Rzecz wydarzyła się w roku 1981 pod Nowosybirskiem, kiedy badaliśmy entomofaunę lucerny – zapylające ją owady i szkodniki. Idąc po polu, energicznymi ruchami ,,omiatałem” siatką na owady lucernę, a następnie wrzucałem jej zawartość – owady, liście, kwiaty strącone obręczą – do ciemnego pudełka, do którego przystawiałem słoik do zatruwania owadów. Taki okrutny jest sposób badania składu gatunkowego owadów na polach i jak dotąd nie wymyślono innego. Niestety, taka była moja praca, za którą otrzymywałem pensję w Instytucie Gleboznawstwa i Chemizacji Rolnictwa. Właśnie chciałem zatrzasnąć pokrywkę słoika i wrzucić tam watę nasączoną eterem, gdy nagle, ni stąd, ni zowąd, wyskoczył… mały jasny kokon. Był owalny, z wyglądu dosyć spoisty, nie przepuszczający światła. Najwyraźniej któryś z uwięzionych owadów przypadkowo wepchnął go do słoika – przecież kokon nie może sam skakać! Ale kokon rozwiał moje wątpliwości. Skoczył jeszcze raz, uderzył o szklaną ściankę i upadł na dno… Wypadło pożegnać się z plonem połowu – przestraszone owady z wyraźną radością rzuciły się na wolność, ja zaś odizolowałem dziwny kokon i schowałem go do oddzielnej probówki. W domu obejrzałem go w dwu ocznym mikroskopie – nic szczególnego, kokon jak kokon, długi na trzy milimetry i szeroki na nieco ponad milimetr. W dotyku jego ścianki były mocne, tak jak powinny być. Kokon energicznie skakał, gdy oświetlało lub ogrzewało (?) go słońce: w cieniu uspokajał się. Jego skoki sięgały trzydziestu milimetrów długości i, co jeszcze wspanialsze, pięćdziesięciu milimetrów wysokości! Zauważyłem, że kokon leciał płynnie prawie nie obracając się. Przydałaby się tu superszybka kamera filmowa. Niewątpliwie ruch mechaniczny przekazywała kokonowi od wewnątrz larwa lub poczwarka owada. Ale jak to się działo, nie sposób było zobaczyć. …Uprzedzając fakty, powiem, że z kokonu wydostał się gąsienicznik z rodziny Ichneumomdae należący do gatunku Batiplectes anunts, pożyteczny dlatego, ze jego larwy pasożytują na szkodniku lucerny ryjkowcu ziołomirku (Phytonomus). „Latający” kokon musiał w końcu wpaść do chłodnej kryjówki – w szczelinę ziemi. Do mojej siatki trafił zapewne w trakcie swojej dziwnej podróży, a mianowicie w momencie skoku. Wszystko to bardzo przypominało poltergeist – nieraz opisywane w prasie niewytłumaczalne „skoki” przedmiotów codziennego użytku.

Kładłem kokon na szkle i uważnie patrzyłem od dołu – może larwa przed skokiem jakoś wciąga spód kokonu, a potem szybko go wypuszcza? Nic podobnego – żadnych wklęsłości. Kokon sprawnie i wysoko podskakiwał, jakkolwiek bym go nie przetaczał. Jeszcze bardziej niezwykłe było to, że z poziomego i śliskiego szkła wzlatywał nie pionowo, lecz z przechyłem! Zmierzyłem trajektorię – odległość wynosiła do 35, a wysokość prawie 50 milimetrów, czyli kokon wzlatywał na wysokość trzydziestokrotnie przewyższającą jego grubość! A co będzie, jeśli pozbawi się tę „latającą kapsułę” oparcia, jeśli nie będzie na niczym leżała? Ale jak to zrobić? Ano należy położyć ją na warstwie miękkiej waty! Tak też i zrobiłem. Delikatnie wyskubałem kawałeczek watki, aż wyszedł obłoczek o łagodnych mglistych obrzeżach. Ostrożnie położyłem kokon na „obłoczku”, wystawiłem go na słońce i niecierpliwie czekałem. Wiedziałem, że uderzenie skierowane w dolną ściankę kokonu przez jego mieszkańca, zmuszające ją, by odskoczyła od punktu oparcia, teraz nie zadziała, że zostanie stłumione przez cieniutkie sprężynujące włókienka bawełny i teoretycznie kokon prawie się nie poruszy. A jednak nie. Nagle mój kokonik zerwał się z miejsca i żwawo wzleciał z watki, która nawet nie drgnęła, „tak jak należy” – do góry i w bok. Mierzę długość skoku – czterdzieści dwa milimetry, czyli norma. Owad zapewne wykonywał skok lub uderzenie nie w dolną, ale w górną część kokonu. W każdym razie czynił tam coś, co wprowadzało kapsułę w ruch. Mówiąc szczerze, dopiero teraz jestem zaniepokojony. Wtedy, w osiemdziesiątym pierwszym, niczego nadprzyrodzonego w skokach mojego kokonu nie zauważyłem, ponieważ nie wiedziałem, że zgodnie z fizyką bezoporowe pędniki nie istnieją i istnieć nie mogą. Inaczej rozmnożyłbym setkę lub dwie tych gąsieniczników – na szczęście nie należały do rzadko spotykanych – i wszystko dokładnie bym zbadał. A teraz puścimy nieco wodze fantazji. Przypuśćmy, że Batiplectes zapragnąłby, powiedzmy, całkiem odlecieć z Ziemi. Dorosłemu, skrzydlatemu osobnikowi to by się nie udało z powodu „pułapu” – nasza atmosfera u góry jest rozrzedzona i do latania na skrzydłach się nie nadaje. Co innego larwa w kokonie. Uniósłszy swoją kapsułę w skoku na pięć centymetrów, mogłaby będąc w górnym punkcie unieść ją w ten sam sposób jeszcze wyżej i jeszcze wyżej, a jeśli kokon byłby hermetycznie zamknięty – mam tu na myśli zapas powietrza do oddychania dla pilota – to co przeszkodziłoby wyjść takiemu urządzeniu poza granice atmosfery i kontynuować zwiększanie prędkości? Otóż nic! Oto, na czym polega kusząca, niewiarygodna wartość bezoporowych pędników, co do których ogłoszono, że są, niestety, nieziszczalną fantazją. Także niefizykowi trudno wyobrazić sobie, co takiego wyprawia ta drobniutka larwa, jeśli jej kokon wzlatuje na wysokość pięciu centymetrów? Coś takiego jest po prostu niemożliwe, a mimo to kokon podskakuje… Fizycy mówią: ,.to jest poza granicami nauki”, ponieważ „jest sprzeczne z prawami przyrody”. Sęk w tym, że Batiplectes anurus o tym nie wie… Zakazu fizyków nie znali także doświadczeni wybitni biolodzy, którzy umieścili rzetelną informację o tym na 26 stronicy akademickiego Klucza do oznaczania owadów europejskiej części ZSRR (tom III, część 3): „Kokon podskakuje w wyniku gwałtownych ruchów larwy wewnątrz niego”. Jednym słowem, daję właśnie Czytelnikom działający i sprawdzony (!) model niezawodnego bezoporowego pędnika. A więc zakładajcie hodowle gąsieniczników tego gatunku, wynajdujcie, konstruujcie, majsterkujcie i szczęśliwej drogi! Ale spieszcie się! Szkodnikowi lucerny – ryjkowcowi Phytonomus – wypowiedziano powszechną wojnę chemiczną, którą Mądra Ludzkość może wygrać. Oby nie zapłaciła zbyt wysokiej ceny, gdy wraz z wyginięciem żuka Phytonomus variabilis fauna naszej planety straci również gąsienicznika Batiplectes anurus, który pasożytuje tylko na tym gatunku ryjkowców – bez nich nie może w ogóle żyć. A co się tyczy propozycji związanych z biologicznymi metodami walki ze szkodnikami syberyjskich pól – z wykorzystaniem takich właśnie gąsieniczników i innych entomofagów – zarządcy krajowego rolnictwa oraz Rosyjskiej Akademii Rolniczej całkowicie je odrzucają. Zmagam się z tym już dwadzieścia lat, a sukcesów mam tyle co Don Kichot walczący z wiatrakami… Ale można zrozumieć również Najwyższe Władze – nie można przecież zatrzymać kosztownych kombinatów chemicznych! A co ich tam, Agrariuszy, może obchodzić jakiś bezoporowy pędnik, z powodu którego nie wolno opryskiwać trucizną lucerny? Spieszcie się biolodzy, inżynierowie, fizycy, albowiem jeśli zwycięży Chemia, na zawsze opuści ludzi i ta Tajemnica, i oczywiście cały łańcuszek związanych z nią innych Tajemnic. A ludzie sami, bez owadów, tego nie wynajdą. Proszę mi, entomologowi z 60-letnim polowym stażem, wierzyć.

…Na końcu mojej pierwszej książki Milion zagadek, która ukazała się w Nowosybirsku w roku 1968, jest rysunek, do którego ponownie się odwołuję. Oto nad Miasteczkiem Akademickim leci człowiek przy pomocy aparatu, którego podstawę stanowią ogromne owadzie skrzydła. Wtedy marzyłem, fantazjowałem – ot, gdyby tak wynaleźć taki aparat! To marzenie, co może wydać się dziwne, spełniło się, i to właśnie dzięki przyjaźni z owadami, ale nie poprzez ślepe kopiowanie najbardziej zauważalnych podzespołów i detali tychże skrzydeł, co wywołuje teraz na mojej twarzy uśmiech, lecz poprzez wnikliwe badanie żywej Przyrody. Jednak bez moich skrzydlatych sześcionogich przyjaciół nic by mi się nic udało i prawdopodobnie nie uda się innym. Chrońcie ten Świat, najstarszy i zadziwiający Świat Owadów, nieskończoną i unikalną skarbnicę Tajemnie Wszechświata! Chrońcie go! Bardzo wszystkich o to proszę.

Z NOTESTU PRZYRODNIKA EKSPERYMENTATORA

Sztuczne plastry. Piętnaście sztuk sklepowych wytłaczanek z masy papierowej na trzydzieści kurzych jaj każda. 24-wgZwiążcie lub sklejcie je tak, żeby występy każdej warstwy opierały się o siebie, a nie wchodziły we wgłębienia sąsiedniej warstwy. Otrzymacie olbrzymie ..komórki”, podobne do wielowarstwowych plastrów „niezwykle dużych papierowych os”. Cały zestaw (można go zasłonić dowolnym pokrowcem lub futerałem) ustawcie tak. żeby jego dolny ..plaster” znajdował się w odległości od jednego do dwóch centymetrów nad głową człowieka siedzącego na krześle – czas ekspozycji od 10 do 15 minut. Wytworzoną przez taki zestaw „nienaturalną”, niespotykaną zmianę formy przestrzeni można także odczuć dłonią. Przeprowadźcie próby kiełkowania nasion roślin, rozwoju mikroorganizmów i owadów w porównaniu z partiami kontrolnymi organizmów rozwijających się dokładnie w takich samych warunkach, ale nie pod „makroplastrami”, lecz w odległości około dwóch metrów od nich. Powtórzcie każdą parę doświadczeń kilka razy.

„Żelazne plastry”. W taki sam sposób zbadajcie oddziaływanie zwykłych kuchennych tarek, złożonych w stertę zadziorami do dołu – tarki z drobnymi otworkami na dole, a z większymi na górze.

Papierowe emitery EPS (efektu porowatych struktur). Sześć arkuszy papieru listowego rozetnijcie wzdłuż na dwie 25-wgpołowy i złóżcie w harmonijkę po 10 żeberek i 20 płaszczyzn każda. Ściśnijcie harmonijki tak, aby tworzyły kwadraty i przyklejcie je jeden do drugiego, obracając je w stosunku do siebie o 30 stopni zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Sklejcie z papieru, najlepiej 26-wgciemnego (żeby nie odbijał ciepła), wielowarstwowy kwiat w kształcie stożka z kilkudziesięcioma „płatkami”, maksymalnie je roztrzepując. Poddajcie emitery próbie za pomocą dłoni od strony „kielicha kwiatu” oraz pod zawieszoną harmonijką. Ustawcie je nad głową osoby siedzącej, odnotowując jej wrażenia i samopoczucie.

Styropian. Przyzwyczailiśmy się, że ten znakomity termoizolator nawet w pewnej odległości ..odbija” ciepło dłoni. Przesłońcie go jednak czarnym papierem, kartonem, blachą, a okaże się, że efekt będzie taki jak poprzednio. To pracują niezliczone pęcherzyki komórek styropianu, promieniując falami EPS. Poliuretan. Wiadomo, że człowiek, który przyzwyczaił się do spania, powiedzmy, na materacu z watoliny, pierwszą noc na materacu z pianki poliuretanowej śpi niezbyt dobrze, a bywa, że wcale nie może zasnąć – jest to typowy przejaw EPS. Z czasem organizm adaptuje się (przyzwyczaja) do nowego posłania…

„Grzybowy EPS”. Pewien myśliwy poinformował mnie, że zimą w lesie „ogrzewa” zmarznięte dłonie pod hubami. Przypomnijmy, że dolna, pozioma część owocni tego żyjącego na drzewach grzyba jest przeszyta ogromną ilością drobniuteńkich rureczek na podobieństwo plastrów, przez które latem wysypują się spory. Myśliwy odbierał więc nie wrażenie ciepła, lecz typowy EPS.

27-wg,,Wirujące „plastry”. Wytoczcie drewniany bączek i nawierćcie w nim na wylot kilka otworków o średnicy ołówka lub większej. Ich EPS znacznie wzmacnia się przy wirowaniu bączka, co łatwo jest wyczuwalne dłonią. Prawdopodobnie dlatego, że tym sposobem liczba otworków w pewnym sensie „pomnaża się” w przestrzeni.

„Kwiatowy EPS”. Nienaturalne usytuowanie takiego, zdawać by się mogło, zwyczajnego i przyjemnego obiektu jak żywy kwiat jest również w stanie zmienić jego właściwości. Bukiet złożony z kilkudziesięciu kwiatów w kształcie dzwoneczków (tulipany, narcyzy, lilie, dzwoneczki) umieśćcie „do góry nogami” nad głową siedzącej osoby. W celu wykluczenia oddziaływania zapachów itp. opakujcie bukiet folią lub papierem.

Na wiatrołomie. Jedna z osób poddawanych przeze mnie próbie, z wykształcenia geograf, po działaniu przeze mnie jedną z moich „kratek” powiedziała: „Dokładnie takie samo odczucie miałem wiele lat temu przechodząc koło lasu powalonego przez wichurę – w głowie, w uszach, w ustach, w całym ciele zrobiło się jakoś szczególnie nieprzyjemnie, właśnie tak jak pod «kratką»”. A zatem gwałtownie naruszona forma przestrzeni normalnej „wieloporowatej” struktury lasu przez jakiś czas emitowała fale o parametrach nieprzyjemnych dla człowieka.

Przed deszczem. Nałóżcie na kran prysznicową nasadkę i puśćcie zimną wodę. Powoli unoście z boku dłoń w kierunku wiązki lecących kropel: większa część ludzi odczuwa przy tym „ciepło”. W rzeczywistości jest to EPS, wzmocniony ruchem coraz to nowych elementów „wielowarstwowej siatki” – lecących kropelek wody i odstępów między nimi. Po takim treningu w kuchni lub łazience, spróbujcie uchwycić silniejszy EPS przy fontannach i wodospadach. Nawet wówczas, gdy ciśnienie atmosferyczne nie ma zamiaru spadać, powłoka odległego deszczu tworzy potężne pole EPS działające na wiele kilometrów. Przypomnijmy sobie, jak ogarnia nas senność przed deszczem, nawet w zamkniętym pomieszczeniu, a to dlatego, że EPS nie można niczym ekranować.

28-wg„Książkowy EPS”. Grubą, najlepiej starą, sczytaną (żeby było mniej sklejonych kartek) książkę postawcie na sztorc na krawędzi stołu, przy czym wskazane jest, by zwrócona była grzbietem w tę stronę, po której w danej godzinie znajduje się Słońce – późną nocą będzie to na przykład północ. Otwórzcie nieco książkę i w miarę możliwości roztrzepcie równomiernie kartki. Po upływie kilku minut (EPS powstaje nie od razu, tak samo jak nie od razu znika) uchwyćcie dłonią, językiem, tyłem głowy naprzeciw otwartych kartek któreś z wymienionych w tym rozdziale odczuć. Ten ..słup”, po pewnym nastrojeniu się, można będzie wyłapać nawet w odległości 2-3 metrów. Nietrudno przekonać się, że ,,książkowego EPS” także nie można ekranować – poproście kogoś, by stanął między książką a dłonią.

„Duży stożek” ze sztucznym plastrowym „nadzieniem” i trzema magnesami u podstawy. Zorientowane na siebie nawzajem z uwzględnieniem Słońca dwa takie stożki – jeden za Isilkulem, a drugi pod Nowosybirskiem – rozrzucone zostały i poskręcane (drugi został rozwinięty i wciśnięty w ścianę poziemnej skrytki w lesie, a magnesy całkiem gdzieś przepadły) nad ranem 23 kwietnia 1991 roku. W tej samej chwili w jednym z mieszkań w Omsku wystąpiła cała seria 29-wgniewytłumaczalnych zjawisk typu „poltergeist” (publikacja w gazecie Wiecziemij Omsk z 26 kwietnia, a także programy omskiej i moskiewskiej telewizji). Z powodu zbiegu tych zdarzeń ta sama gazeta nazwała przyrząd znajdujący się na zdjęciu «hiperboloidem Grebiennikowa». Nawiasem mówiąc, jedna z „wiązek” stojących fal elektronowych między obiema strukturami mogła powstać akurat tam, na Irtyskim Nabrzeżu miasta.

„Średni stożek”. Dziesięć kuchennych plastikowych lejków wcisnąć mocno jeden w drugi i umocować na dowolnej podstawce kielichami w kierunku Słońca. Kielich ostatniego lejka zaklejcie siateczką lub błękitną tkaniną, żeby osoby poddane próbie mimowolnie nie «nastroiły się» na gorąco.

„Mały stożek”. Dwie lub trzy niepotrzebne klisze fotograficzne mocno skręcić w rulonik, obwiązać gumą lub nicią i wcisnąć środek rulonika, żeby uzyskać rodzaj trąbki, u wylotu której nietrudno jest uchwycić dłonią promieniowanie, szczególnie w kierunku przeciwległym Słońcu. Swoiste działanie takiego ..małego stożka” odczuwa się po przyłożeniu go do czoła.

30-wg„Perpetuum mobile”. Siedmioma takimi rulonikami-trąbkami obkładałem mój przyrząd, podobny do opisanego powyżej, z pochyloną, jednoramienną wskazówką ze słomy (przeciwwagę stanowiła kuleczka plasteliny) zawieszoną na pajęczej nici. Wychodząc powoli ze strefy działania jednej trąbki, wskazówka dostawała się w pole siłowe drugiej, trzeciej i tak dalej… Z największym powodzeniem i nieprzerwanie próba ta wychodzi w wolnym od ludzi i wstrząsów pomieszczeniu, z dala od przewodów, rur, źródeł ciepła, zimna, jaskrawego światła. Tu także nie ma cudów: materia trwa wiecznie w swym nieskończonym ruchu…

Aparat skupiający promieniowanie eteru słonecznego. (Tytuł oryginału w języku niemieckim Sonnen-Aether-und-Strahl-Apparate – przyp. tłum.). Tę wymyślną nazwę nadał mu profesor Otto Korschelt (2) z Lipska, który31-wg odkrył EPS ponad 100 lat temu i produkował urządzenia przeznaczone do stosowania w medycynie, rolnictwie i technice. Rytmiczne struktury przestrzenne tworzone były przez miedziane łańcuszki. Aparat był ustawiany w taki sposób, żeby tylna strona zwrócona była ku… Słońcu! W rzeczy samej nowe to dawno zapomniane stare. Opisane przez niego odczucia dokładnie pokrywają się z moimi, niezależnie uzyskanymi wynikami. O jego pracach dowiedziałem się całkiem niedawno z książki M. Platena Nowy sposób leczenia (tom III, Sankt-Petersburg, 1886, str. 1751-1753), gdzie zamieszczono właśnie ten oto rysunek aparatu.

„Sitowy EPS”. W dawnych czasach w szeregu miejscowości bóle głowy powstałe na skutek wstrząsu mózgu usuwano za pomocą… zwykłego przetaka do mąki, trzymając go nad głową chorego siatką do góry, lub sam chory trzymał obwód przetaka w zębach, a siatkę przed twarzą. Materiał, z którego wykonane jest sito, nie ma znaczenia. Przyrząd pracuje lepiej, gdy osoba trzymająca go zwróci się twarzą w stronę Słońca (w czasie północy astronomicznej – na północ). Ten EPS odczuwają także ludzie zdrowi.

EPS i planety. Planety naszego układu rozmieszczone są w określonych odległościach od Słońca, wyrażonych przez regułę Titiusa-Bodego: do liczb 3, 6, 12, 36 itd. (postęp geometryczny) dodajemy po 4, a wyniki dzielimy przez 10. Przyczyny tej prawidłowości nie odkryto. „Puste” miejsce w tym szeregu – między orbitami Marsa i Jowisza – zajmują asteroidy (prawdopodobnie fragmenty nie ukształtowanej planety lub szczątki dawnej planety Faeton). Fizyk z Kemerowa W.J. Kazniew sądzi, że prawidłowość ta jest uwarunkowana przez wzbudzony przez Słońce EPS. Materiał planetarny grupował się akurat w skupiskach-maksimach jego pola siłowego.

EPS w życiu codziennym. Fale Materii, wcale nieobojętne dla człowieka, wypromieniowują stosy rur, niektóre pieczary, podziemia, korony drzew. Znaczenie ma również kształt pomieszczeń – okrągła, kanciasta, zwieńczona kopułą. Materiał ścian, mebli, pulpity przyrządów to także źródła EPS o określonych parametrach.

„Mikro-EPS”. Efekt może przejawiać się nie tylko w skali kosmicznej i „życiowej”, lecz także w mikroświecie, w substancjach, których molekuły mają pory o określonych formach. Na przykład naftalina. Napełniłem nią litrowy słoik, hermetycznie zamknąłem i podwieszałem pod sufitem. Ludzie odczuwali pod nią dłonią całą gamę „zgęstków” pola siłowego (intensywniej, jeśli naczynie podwieszano nad ciemieniem).

32-wgWęgiel aktywowany – to także struktura porowata. Weźcie po 2-3 tabletki takiego węgla w palce, jak pokazano to na rysunku, i przez kilka minut przemieszczajcie powoli dłonie, kołysząc nimi, rozsuwając je i zbliżając.

Tefilin. Spośród dobroczynnie działających na człowieka emiterów EPS wykryłem na razie cztery: plastry pszczoły miodnej ,,kratka” z palców rąk (o tym w następnym rozdziale), sito i filakterie lub inaczej tefilin (słowa zapożyczone z języka greckiego i hebrajskiego – przyp. tłum.). Cóż to takiego? Starodawny przyrząd – mocno zszyte ze skóry sześcienne pudełeczko przytwierdzone do skórzanej podkładki z dwoma rzemykami. Wewnątrz pudełeczka znajdują 33-wgsię cztery paski pergaminu – wybielonej miękkiej cielęcej skóry z wersetami ze świętej księgi Talmudu, mocno skręcone w formę cylindrycznych zwitków. Modlący się przywiązywał ten przyrząd do czoła (i lewego ramienia – przyp. tłum.) w taki sposób, aby osi zwitków były równoległe do czoła oraz – jeśli był to ranek – przeciwległymi końcami zwrócone na wschód. Teksty, jak się okazało, nie grały roli, a jedynie rodzaj materiału, jego forma i wymiary. Podobny przyrząd wykonany z innego materiału wywołuje nieprzyjemne odczucia, natomiast tefilin ze skóry ma dobroczynne oddziaływanie fizjologiczne – oprócz formy i innych właściwości znaczenie ma także mikrostruktura materiału.

34-wgBerło Totha. U starożytnych Egipcjan Toth był bogiem nauk, czarodziejstwa, „rejestratorem” ziemskich postępków zmarłych. Sposób sporządzenia berła: 2-3-milimetrowy miedziany drut zwinięty na końcu w kształcie płaskiej spirali o średnicy 10 cm i 3-4 zwojach, a bliżej rękojeści w formę poprzecznej przestrzennej spirali o 2 zwojach o średnicy 5 cm. Drut wstawiony jest w rękojeść z twardego drzewa długości 16 cm o przekroju kwadratowym – u nasady 4 cm. a na końcu 1,5 cm. Całe berło wraz z drutem ma długość 41 cm. Wąski koniec rękojeści ma 13 głębokich nacięć w rodzaju „harmonijki”. Co prawda, berło działa nawet bez rękojeści, ale nieco słabiej, zaś drut może być dowolny, a jeszcze lepiej, jeśli jest pokryty grubą izolacją – jej wielowarstwowość wzmacnia efekt. Jeżeli chwycimy berło tak jak na rysunku, wówczas wychodzące ze środka dużej spirali sumaryczne promieniowanie, prostopadłe do jej płaszczyzny, jest dobrze wyczuwalne z obydwu stron drugą ręką albo przez inną osobę. W jaki sposób i w jakim celu starożytni Egipcjanie używali tego „dwuwiązkowego emitera”, nie udało mi się ustalić.

Według kanonów Cheopsa. Zbudujcie piramidę z grubego miękkiego papieru pakowego o 3-4 warstwach: podstawa kwadratowa ma wymiary 20 na 20 cm, a krawędzie ścian bocznych po 19 cm. Model sklejać należy tylko wzdłuż krawędzi, im mocniej, tym lepiej, lecz wąskim paskiem. Pośrodku jednej ze ścian bocznych wytnijcie otwór o średnicy 5-6 cm. Wziąwszy w palce koniec rysika z węgla do rysowania o długości około 10 cm lub kawałeczek 35-wgsorgowej miotełki, albo po prostu kawałeczek ołówkowego grafitu, wprowadźcie ten „wskaźnik” do otworu w taki sposób, by jego przeciwległy koniec znajdował się nieco poniżej środka piramidki. „Pomieszajcie” wskaźnikiem przestrzeń wewnątrz piramidki, wyjmijcie wskaźnik na zewnątrz, ponownie włóżcie go do środka, „pomieszajcie powietrze” – i tak ze trzydzieści razy. Wkrótce wyczujecie aktywną strefę – „zgęstek” – w tej części piramidy, w której u Egipcjan znajdowała się komora grobowa. Drugą aktywną strefę – nad wierzchołkiem piramidy – również łatwo wychwycić wskaźnikiem, jeśli przesuwamy nad nią jeden z jego końców. Po kilku treningach „zgęstek” i „pochodnia” są łatwo wyczuwalne palcem, który wkładamy do piramidki, oraz dłonią przesuwaną nad wierzchołkiem. Efekt energii piramid, który w ciągu wielu wieków zrodził różne straszne i tajemnicze historie, jest jednym z przejawów EPS.

36-wgSzkielet piramidy. Bardzo swoiste są właściwości piramidy o tych samych wymiarach, ale bez płaszczyzn ścian bocznych, a jedynie w postaci szkieletu, sklejonego z ośmiu równych, mocnych, gładkich kawałków słomy. Sumują się tutaj EPS słomy z jej skomplikowaną budową kapilarną oraz efekt całej struktury przestrzennej przyrządu. Można budować piramidy również o innych wymiarach, zwiększając proporcjonalnie długość krawędzi. Proszę potrzymać piramidkę nad głową kolegi jakieś pięć minut podstawą do dołu, następnie wierzchołkiem do dołu. Przeprowadźcie długotrwałe doświadczenia z owadami (rodzinami trzmieli, rozwijającymi się gąsienicami itp.), domowymi roślinami, produktami szybko psującymi się, umieszczając obiekty w piramidzie, nad nią i pod nią (obowiązkowo z próbami kontrolnymi – bez oddziaływania). Przekonacie się, że starożytni Egipcjanie w tym i owym względzie mieli rację…

Telekineza. Tak nazywamy przemieszczenia lekkich przedmiotów bez kontaktu fizycznego, których mogą 37-wgdokonywać rzekomo szczególnie uzdolnione osoby – przesuwanie na odległość pudełka od zapałek po stole, utrzymywanie w powietrzu piłeczki pingpongowej, papierosa… Ośmielam się twierdzić, że zdolność telekinezy ma każdy. Opisany właśnie słomiany szkielet piramidy podwieście za wierzchołek do sufitu na cienkiej nitce ze sztucznego włókna (żeby nie nasiąkała wilgocią), a jeszcze lepiej na długim włóknie nylonowym wyciągniętym z nici pończochy. Podwieście piramidkę w takim miejscu pokoju, w którym jest najmniejsza konwekcja – nie ma ruchu powietrza. Po kilku godzinach, kiedy piramidka przestanie się obracać i całkiem znieruchomieje, pomalutku, żeby nie stwarzać powiewu, skierujcie z odległości około dwóch metrów na jej lewą stronę „trąbkę” złożoną z dwóch dłoni, jak pokazano na rysunku. Po kilku minutach (trzymajcie dłonie „na celu”!) pod działaniem tego „promienia energetycznego EPS”, piramidka zacznie się obracać zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Przerwijcie ten ruch, kierując promieniowanie na prawą stronę szkieletu piramidki – zatrzyma się i zacznie obracać się w lewo. Przeprowadźcie doświadczenia o różnym czasie trwania i w różnych odległościach. Przekonacie się, że telekineza nie jest żadnym cudem, lecz jednym z przejawów działania Fal Materii dostępnym nie „wybrańcom”, ale każdemu. Przecież dłoń z członami palców to także wielokomórkowa struktura, wyraźnie odpychająca wskaźnik opisanego w tym rozdziale „słomiano-pajęczynowego” przyrządu. Korzystając z niego i ze szkieletu piramidy, możecie przy pomocy treningu rozwinąć swoje „zdolności telekinetyczne” i znacznie je wzmocnić.

38-wg„Zbożowy EPS”. U mieście bukiecik z 30-40 dojrzałych kłosów pszenicy, najlepiej z krótkimi 39-wgwąsami, we wnętrzu pochylonego stożka z papieru, jak pokazano na rysunku. Promieniowania, odczuwalne także dłonią, odpychają wskaźnik ze słomy poprzez dowolne ekrany, nawet wyraźniej niż niektóre plastry. Działają tutaj liczne pachwiny w kształcie klinów znajdujące się między łuskami kłosów skierowane pod ostrym kątem do osi kłosa.

Sianokosy z cudami. W młodości pokazywano mi coś takiego: rano na skoszonej łące kawałeczek świeżo ściętej łodygi długości krótkiego ołówka kładziono na ostrze kosy na jej spojeniu z zewnętrznym żebrem – obuchem: drugi taki sam kawałek ściętej łodygi, położony na kosie, również stykający się z obuchem, lecz w pewnej odległości, był popychany ręką w kierunku pierwszego. W odległości około ośmiu centymetrów pierwszy ścinek łodygi był wprawiany w ruch, skokowo „uciekając” wzdłuż wyżłobienia od drugiego, znajdującego się w dłoni. Doświadczenie udawało się nie zawsze – najlepiej zaraz po skoszeniu dużej ilości trawy w tym samym miejscu, aby nie tracić ani sekundy; możliwe, że jakichś elementów lub warunków doświadczenia nie pamiętam. Grały tu rolę, jak teraz myślę, następujące czynniki: gwałtowna zmiana ogólnego pola EPS na skoszonej, „zdeformowanej”‚ łące (przypomnijmy historię z wiatrołomem); „kratka” z palców ręki kosiarza, wielokomórkowe właściwości samej łodygi oraz możliwe, że orientacja względem porannego Słońca. Elektrostatykę wykluczamy – wszystko o tej porze jest mokre…

„Zidentyfikowane obiekty latające”. Dawno, dawno temu na Kaukazie w zapadłej górskiej wiosce zdziwiło mnie, że jacyś ludzie błądzą nocami po górach pokrytych nieprzebytymi lasami z papierosami i wymachują rękami, przy czym iskierki ich papierosów na sekundę chowają się za ich sylwetkami… Okazało się, że to tamtejsze chrząszcze-świetliki o nazwie Luciola mingrelica migają tak w locie swoimi latarenkami. W doniesieniach o UFO (a także w listach moich czytelników) znajdujemy następujące informacje: ciemny latający „talerz” okazywał się w lornetce stadem ptaków albo gęstym rojem owadów; ja sam widziałem na Syberii nie tylko „słupy” owadów, ale nawet „kule” o średnicy 3-4 metrów. W jednym przypadku były to jakieś komaropodobne owady latające, które zbiły się w taki okrągły rój, w innym – uskrzydlone mrówki z gatunku Mirmica, które urządziły sobie godowe tańce w kształcie kuli. Nieświadomy tego człowiek mógł wziąć taki widziany z daleka rój za ogromny kulisty plazmoid. O efekcie struktur porowatych opowiedziałem bardziej szczegółowo w mojej książce Tajny mira nasiekomych (Tajemnice świata owadów) wydanej w Nowosybirsku w roku 1990. w 3 numerze czasopisma Sibirskij wiestnik sielskochoziajstwiennoj nauki z roku 1984 i w 12 numerze czasopisma Pcziełowodstwo również z roku 1984. Fizyczna natura EPS została dokładnie wyłożona w 3 części książki „Nieperiodiczeskije bystroprotiekajuszczije jawlienija w okrużajuszcziej sriedie” (Nieperiodyczne szybko przebiegające zjawiska w środowisku naturalnym) wydanej w Tomsku w roku 1988. O zjawisku EPS opublikowałem łącznie około 30 różnych artykułów. Reszta – tak jak już zapowiedziałem – będzie w następnej książce. Nadam jej przypuszczalnie taki sam tytuł jak temu rozdziałowi, mianowicie Lot.

Przełożył Waldemar Gajewski

Przypisy:

1.Aluzja do bohatera książki rosyjskiego pisarza Aleksego Tołstoja Gipierbołoid inżeniera Garina (polski przekład tytułu tej fantastyczno-naukowej powieści Wynalazek inżyniera Garina, niestety, nie oddaje dobrze oryginalnego tytułu książki), której tematem jest wynalazek zwany hiperboloidem. Bohater książki, inżynier wynalazca, zbudował urządzenie skupiające promieniowanie w ognisku hiperbolicznym, które nadawało mu ogromną siłę niszczącą… – Przyp. tłum.

2.Według źródeł niemieckich nazwisko wynalazcy brzmi Oscar Korschelt, natomiast pierwowzór nazwy patentu tego przyrządu nr 69340 z roku 1891 to „Ein Apparat fiir thcrapcutische Zwecke ohne bestimmte oder bewusste Suggestion” („Aparat do celów terapeutycznych bez określonej lub świadomej sugestii”). – Przyp. tłum.

Komentarzy 12 to “Entomolog odkrywa antygrawitację”

  1. szalonasasanka Says:

    Fantastyczny artykuł!

  2. Ania Says:

    Super!
    Czytałam przedtem parę lat temu artykuł z Nexusa.
    Czekamy na dalsze rozdziały !

  3. maniek Says:

    …odkrywam to po raz drugi…fantastyczne i…blokowane!…

  4. Krzysztof Says:

    Wszelkie podobne tematy, szczególnie dotyczące zastosowania wolnej energii były i będą blokowane z oczywistego powodu. Dostęp do wolnej energii spowodowałby konieczność rewizji oficjalnej nauki zaprzeczającej istnieniu eteru.
    Prace Nicoli Tesli i wielu innych uczonych są niedostępne. Kontynuatorzy i badacze niekonwencjonalnych źródeł energii są szykanowani przez władze uczelni, wyśmiewani, a w wielu przypadkach eliminowani fizycznie. Eksploatacja konwencjonalnych źródeł energii ( węgiel, ropa, gaz) przynoszą gigantyczne zyski koncernom paliwowym. Dewastacja planety nie ma dla nich najmniejszego znaczenia i zrobią wszystko by zapobiec pojawieniu się darmowych bezpaliwowych technologii. Polecam zapoznanie się z materiałami opublikowanymi przez Nassima Harrameina, Aarona Russo, Roberta Kiyosaki, Michio Kaku i wielu innych. Materiału jest sporo, wystarczy cierpliwie szukać w necie. Należy szukać kolejnych linków powiązanych tematycznie.

  5. Kluska Says:

    Takie wynalazki były I będą zawsze blokowane bo się na nich nie da zarobić.
    No I wojny musiałyby się skończyć, a jak wiadomo na wojnach siey zarabia.

  6. Pszczelnik Says:

    Jestem pszczelarzem i natychmiast przetestowałem na sobie działanie plastrów pszczelich na organizm człowieka.
    Działa korzystnie i przyjemnie. Bardzo dziękuję za naprowadzenie na tę wiedzę. Będę to rozwijał w połączeniu z energią piramid i biopolem rodziny pszczelej, aby pomagać w szczęśliwym życiu.
    Mam natomiast uwagę co do terminologii pszczelarskiej – węza jest to płaski arkusz pszczelego wosku pszczelego z wytłoczonymi zaczątkami komórek, wklejany (na ciepło) w oś ramki, aby przyspieszyć budowę plastra pszczelego z komórkami przeznaczonymi do wychowu robotnic.
    Do neutralizatora bólu głowy należy użyć plastrów już zbudowanych i używanych przez pszczoły (najlepiej naturalnie, bez węzy, gdyż węza zmusza pszczoły do odbudowy komórek o nienaturalnych rozmiarach i głębokości).
    Należy przy tym zabezpieczać plastry przed barciakami (rodzaj moli ;-), np. poprzez przemrożenie plastrów przez okres 1 doby, aby pozbyć się jajeczek i larw barciaka.
    Polecam wszystkim.

  7. kiki Says:

    To by wyjaśniało czemu Egipcjanie czcili skarabeusze. Musieli już coś wiedzieć w tym temacie.

  8. Kwak Says:

    Ktoś wie jakiego owada były te pokrywy skrzydeł?


Dodaj komentarz